środa, 29 października 2014

8 grudnia 2009
Szpak
Tak. Chyba ze szpakiem uwięzionym w klatce siebie samą kojarzę. Jego też da się w niej trzymać, hodować, oswoić, ba, nawet wyuczyć naśladowania dźwięków, słów! Ale i tak nie bardzo tam, do tej klatki pasuje, jest taki jakiś szary. Niedopasowany. Nijaki taki…
Ot i masz babo placek! A czy ja sobie taka klatkę wymarzyłam? Kto zdrowy pchałby się do takiej burej nijakości jak ta tutaj? Cóż, nie od dziś wiadomo, że żeby żyć trzeba zarabiać. Wielka mi mądrość! Niby oczywiste, ale nie wszędzie się da. Dlaczego tam, gdzie ładnie, to na ogół nie ma pracy, a tam gdzie jest praca, to zwykle nie jest ładnie..? Ja chcę z powrotem na moją Warmię kochaną! Niech sobie A. (mój mąż) wygaduje, że to niemczyzna, że  tu jesteśmy w prawdziwej Polsce, niech się ze mnie podśmiewa jaki to ja jestem leśny ludek! Ha! Ja to pikuś, moja mama albo dziadek- o, to dopiero „leśne ludki”! Niechby A. zobaczył jak mama poznaje po odgięciu liścia na  ściółce, że tam nieśmiało przebija się młody grzybek! Albo niechby znalazł się na miejscu dziadka Jóźka, który (dawno bo dawno, ale było) mało onucek z butów nie pogubił jak zmykał na drzewo przed potężną lochą!
Kurczę, jak pomyślę o dziadku, to czuję zapach wielkiej, z grubej i zesztywniałej skóry szytej torby na ramię, w której przywoził z lasu zapachy prawdziwków, czerwonych łebków, maślaków, koźlaków, kurek, kań i wielu innych smakowitości. Torby pachnąco poplamionej gdzieniegdzie, z której można czytać jak z tropów zwierzyny na dziewiczym śniegu. Albo z której jak na mapie można podróżować z jednej miejscowości do drugiej- tu Malinowo Soczyste. O, a dalej Jeżynowo Kolczaste. A tam, nieco wyżej Bagienniki Żurawinowe. Tuż obok Jagodnik Czerwcowy itp. Itd. I do tego ten zapach- bardzo męski i ciepły zarazem. Cudowna mieszanina zapachu tytoniu z wonią lasu. Taka niepowtarzalna. Nie do pomylenia z czym innym. Czasem ciągnie się za drwalem. Rzadziej za leśnikiem. Ale to rzadki okaz w mieście, a już tu na „wygnaniu” to ze świecą szukaj.
Ech, wspomnień czar…
I już się trzęsę, i już się trzęsę i przestać nie mogę!  Dzieciaki patrzą na mnie jak na wariatkę, a ja się duszę ze śmiechu na babcine wspomnienie o tym jak to dziadek kleszcza złapał. Nie pierwszy i nie ostatni,  ale ten był wyjątkowo ulokowany…  A było to tak: babcia bardzo zaniepokojona i na równi skonfundowany dziadek na skutek małomiasteczkowej niedyskrecji stali się obiektem żartów i opowieści na długo. Dziadkowi przytrafił się kleszcz. Hm, nawet w myślach nie potrafię tego jakoś tak zgrabnie ująć…  Otóż on (ten kleszcz) ubzdurał sobie, że dobierze się do dziadkowego przyrodzenia. A że dopiął swego, babcia nie odpuściła i zaciągnęła dziadka po fachową pomoc na pogotowie. Można sobie wyobrazić  ile to śmiechu było i na jak długo ludzi zajęło. Ponoć nawet w kolejkach opowiadano sobie o tym „jak to Józik kleszcza złapał”. Chyba raczej kleszcz złapał Józika, he he. Ja byłam wtedy jeszcze mała i zupełnie mnie to nie śmieszyło. Co więcej, nawet mnie to nie obeszło. Kleszcz jak każdy inny. To teraz wszędzie szał boreliozowy.  A leśnicy to nawet mają obowiązkowe i regularne badania na boreliozę.
-„Mamooo! Mamooo! Mamy biedronkę na kwiatach!” – Oto moja Zośka Wszędobylska. Moja córka.  Lepiej to sprawdzę. Jeśli rzeczywiście mamy biedronkę to fajnie. Może szkodniki powyżera?
PS. A jak kiedyś dorobię się jakiegoś kawałka ziemi to sobie postawię szklarnię. Albo chociaż folię. A tam wpuszczę ochronę- żadne tam opryski, tylko naturalnych super ochroniarzy, czyli żabę i parę biedronek.  Są tak żarłoczne, że szkodniki powyżerają w pień.
No i rzeczywiście jest. Biedronka. Tylko, że ja myślałam, że Zośka wypatrzyła jakąś nową. O tej to ja wiedziałam, tylko nie mówiłam dzieciom w nadziei, że jej jakimś cudem nie dostrzegą. No i długo nie zwracały uwagi. Aż do wczoraj. Ta nasza  piękna siedmiokropka (uznawana za najliczniejszy gatunek, niestety coraz rzadsza za sprawą, jak słyszałam, biedronki azjatyckiej).) Żyła sobie po cichutku kryjąc się pod liśćmi tłustosza. Zachciało jej się pospacerować, wyszła na wierzch i już nie jest taka incognito. Dobrze, że Szczypior (młodszy brat Zośki) zupełnie zignorował wiadomość o nowej domowniczce, bo biedna musiałaby pozować niezmordowanie pod jego lupą. Nasz Szczypior chyba nie usłyszał krzyku Zośki, bo akurat, siedząc na progu łazienki, opowiadał z zapałem nieco ponad rocznemu Brunisławowi o rybikach cukrowych, na co ten  rezolutnie odpowiadał :”a!”, „aa!”, „aaa!”. Na razie wachlarz znanych Brunisławowi  słów ogranicza się do: „mama”, „tata” i wspomnianego „a” w przebogatej gamie barw, intonacji, iloczasu (tak, tak, iloczasu! Co innego znaczy zwykłe „a”, a co innego „aaa”. A podobno iloczas zanikł w naszym języku gdzieś w XVI wieku, he he ). A wracając jeszcze do tej biedronki to zastanawiam się czemu tak uparcie tkwi na tłustoszu?  W sumie to po lecie na liściach było pełno trupków meszek, a teraz wyglądają one na  czyste. Może nasz biedronka jada padlinę? Bo niby czemu wybrała sobie akurat owadożerną roślinkę?
Jak sobie tak myślałam o biedronkach, to przypomniałam sobie zdziwione miny mojej brygady gdy zobaczyli larwy biedronek. To, że one najpierw są żółte, a dopiero z wiekiem nabierają barwy, że poprzez ciepły pomarańcz kolor ich pancerzyka dochodzi aż do intensywnej czerwieni wydało im się zupełnie zrozumiałe. Za to te drapieżnie wyglądające, krzykliwie ubarwione larwy jakoś im do milutkich biedronek nie pasowały. W końcu kilkudniowa obserwacja krzaczka pokrzywy poparta z mojej strony zdjęciami w literaturze naukowej przekonały je, że to różne stadia rozwoju tego samego chrząszcza.
Zostawmy już biedronki w spokoju. Trzeba pomyśleć o obiedzie. Proza dnia. Może pyszne bitki wołowe? Wołowina co prawda ani swojska ani nawet z Warmii;), ale też świeżutka i piękna. A warmińskim akcentem niech będzie zdrowy i smaczny kompot z mrożonych leśnych malin, jagód i agrestu. Ten ostatni to oczywiście z działki. Też warmińskiej ;) Ja jeszcze dodaję na koniec suszone liście poziomek, malin i jeżyn-  to taka bomba garbników i różnych innych przydatnych składników . A po przestudzeniu, jak mam i zwłaszcza jak ktoś choruje, słodzę miodem. A jak nie to cukrem. Też dobre.  Tylko trzeba przecedzać. I jeszcze patyki malinowe (gałązki znaczy się)są świetne na przeziębienie. Ja dzieciakom daję w tym roku takie wynalazki nie czekając na chorobę, m.in. sok z pigwy do herbatki i chorują mniej niż w ubiegłych latach.
A propos dzieciaków, to muszę pamiętać, żeby zabrać plastiki i stłuczkę gdy będę szła po nie do przedszkola. Sporo się nazbierało. Niezbyt wygodnie się niesie kilka toreb z posegregowanymi odpadami. Zwłaszcza jak się ma na rękach ponad dziesięciokilowe dziecko i mieszka się wysoko w bloku bez windy. Jeszcze trzeba zahaczyć o piwnicę i wyciągnąć z niej wózek. Cóż, Matka Polka… Ale za to jak dzieciaki się cieszą gdy mogą wrzucać śmieci do oddzielnych kontenerów! Zawsze wtedy prześcigają się kto więcej wrzuci i zawsze pozostaje niedosyt, że … śmieci za mało ;) A. powtarza, że niepotrzebnie się przemęczam, że dodaję sobie pracy i takie tam, że ta cała segregacja to pic na wodę. I że kiedyś obserwował z kolegami z pracy jak podjechała śmieciara i jak leci zawartość tych wszystkich kontenerów powrzucała do jednej paszczy. A, wstyd powiedzieć, to było jeszcze w starej pracy, jak mieszkaliśmy w Olsztynie, a więc na „mojej” Warmii!!! Ale tu na mojej betonowej pustyni widziałam coś podobnego. Tylko że śmieci wrzucali na taką jakby głęboką wywrotkę. Kontener ze stłuczką otworzyli nad przednią częścią wywrotki, a kontener z plastikiem jakby trochę nad tylnią, więc tak sobie tłumaczę (chcę w to wierzyć) że mieli tam jakąś przegródkę i że to nasze segregowanie naprawdę nie idzie na marne. Hm, nie znam żadnego śmieciarza, bo bym podpytała. Interesujące…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)