8 grudnia 2009
Szpak
Tak. Chyba ze szpakiem uwięzionym w klatce siebie samą kojarzę. Jego
też da się w niej trzymać, hodować, oswoić, ba, nawet wyuczyć
naśladowania dźwięków, słów! Ale i tak nie bardzo tam, do tej klatki
pasuje, jest taki jakiś szary. Niedopasowany. Nijaki taki…
Ot i masz babo placek! A czy ja sobie taka klatkę wymarzyłam? Kto
zdrowy pchałby się do takiej burej nijakości jak ta tutaj? Cóż, nie od
dziś wiadomo, że żeby żyć trzeba zarabiać. Wielka mi mądrość! Niby
oczywiste, ale nie wszędzie się da. Dlaczego tam, gdzie ładnie, to na
ogół nie ma pracy, a tam gdzie jest praca, to zwykle nie jest ładnie..?
Ja chcę z powrotem na moją Warmię kochaną! Niech sobie A. (mój mąż)
wygaduje, że to niemczyzna, że tu jesteśmy w prawdziwej Polsce, niech
się ze mnie podśmiewa jaki to ja jestem leśny ludek! Ha! Ja to pikuś,
moja mama albo dziadek- o, to dopiero „leśne ludki”! Niechby A. zobaczył
jak mama poznaje po odgięciu liścia na ściółce, że tam nieśmiało
przebija się młody grzybek! Albo niechby znalazł się na miejscu dziadka
Jóźka, który (dawno bo dawno, ale było) mało onucek z butów nie pogubił
jak zmykał na drzewo przed potężną lochą!
Kurczę, jak pomyślę o dziadku, to czuję zapach wielkiej, z grubej i
zesztywniałej skóry szytej torby na ramię, w której przywoził z lasu
zapachy prawdziwków, czerwonych łebków, maślaków, koźlaków, kurek, kań i
wielu innych smakowitości. Torby pachnąco poplamionej gdzieniegdzie, z
której można czytać jak z tropów zwierzyny na dziewiczym śniegu. Albo z
której jak na mapie można podróżować z jednej miejscowości do drugiej-
tu Malinowo Soczyste. O, a dalej Jeżynowo Kolczaste. A tam, nieco wyżej
Bagienniki Żurawinowe. Tuż obok Jagodnik Czerwcowy itp. Itd. I do tego
ten zapach- bardzo męski i ciepły zarazem. Cudowna mieszanina zapachu
tytoniu z wonią lasu. Taka niepowtarzalna. Nie do pomylenia z czym
innym. Czasem ciągnie się za drwalem. Rzadziej za leśnikiem. Ale to
rzadki okaz w mieście, a już tu na „wygnaniu” to ze świecą szukaj.
Ech, wspomnień czar…
I już się trzęsę, i już się trzęsę i przestać nie mogę! Dzieciaki
patrzą na mnie jak na wariatkę, a ja się duszę ze śmiechu na babcine
wspomnienie o tym jak to dziadek kleszcza złapał. Nie pierwszy i nie
ostatni, ale ten był wyjątkowo ulokowany… A było to tak: babcia bardzo
zaniepokojona i na równi skonfundowany dziadek na skutek
małomiasteczkowej niedyskrecji stali się obiektem żartów i opowieści na
długo. Dziadkowi przytrafił się kleszcz. Hm, nawet w myślach nie
potrafię tego jakoś tak zgrabnie ująć… Otóż on (ten kleszcz) ubzdurał
sobie, że dobierze się do dziadkowego przyrodzenia. A że dopiął swego,
babcia nie odpuściła i zaciągnęła dziadka po fachową pomoc na pogotowie.
Można sobie wyobrazić ile to śmiechu było i na jak długo ludzi zajęło.
Ponoć nawet w kolejkach opowiadano sobie o tym „jak to Józik kleszcza
złapał”. Chyba raczej kleszcz złapał Józika, he he. Ja byłam wtedy
jeszcze mała i zupełnie mnie to nie śmieszyło. Co więcej, nawet mnie to
nie obeszło. Kleszcz jak każdy inny. To teraz wszędzie szał
boreliozowy. A leśnicy to nawet mają obowiązkowe i regularne badania na
boreliozę.
-„Mamooo! Mamooo! Mamy biedronkę na kwiatach!” – Oto moja Zośka
Wszędobylska. Moja córka. Lepiej to sprawdzę. Jeśli rzeczywiście mamy
biedronkę to fajnie. Może szkodniki powyżera?
PS. A jak kiedyś dorobię się jakiegoś kawałka ziemi to sobie postawię
szklarnię. Albo chociaż folię. A tam wpuszczę ochronę- żadne tam
opryski, tylko naturalnych super ochroniarzy, czyli żabę i parę
biedronek. Są tak żarłoczne, że szkodniki powyżerają w pień.
No i rzeczywiście jest. Biedronka. Tylko, że ja myślałam, że Zośka
wypatrzyła jakąś nową. O tej to ja wiedziałam, tylko nie mówiłam
dzieciom w nadziei, że jej jakimś cudem nie dostrzegą. No i długo nie
zwracały uwagi. Aż do wczoraj. Ta nasza piękna siedmiokropka (uznawana
za najliczniejszy gatunek, niestety coraz rzadsza za sprawą, jak
słyszałam, biedronki azjatyckiej).) Żyła sobie po cichutku kryjąc się
pod liśćmi tłustosza. Zachciało jej się pospacerować, wyszła na wierzch i
już nie jest taka incognito. Dobrze, że Szczypior (młodszy brat Zośki)
zupełnie zignorował wiadomość o nowej domowniczce, bo biedna musiałaby
pozować niezmordowanie pod jego lupą. Nasz Szczypior chyba nie usłyszał
krzyku Zośki, bo akurat, siedząc na progu łazienki, opowiadał z zapałem
nieco ponad rocznemu Brunisławowi o rybikach cukrowych, na co ten
rezolutnie odpowiadał :”a!”, „aa!”, „aaa!”. Na razie wachlarz znanych
Brunisławowi słów ogranicza się do: „mama”, „tata” i wspomnianego „a” w
przebogatej gamie barw, intonacji, iloczasu (tak, tak, iloczasu! Co
innego znaczy zwykłe „a”, a co innego „aaa”. A podobno iloczas zanikł w
naszym języku gdzieś w XVI wieku, he he ). A wracając jeszcze do tej
biedronki to zastanawiam się czemu tak uparcie tkwi na tłustoszu? W
sumie to po lecie na liściach było pełno trupków meszek, a teraz
wyglądają one na czyste. Może nasz biedronka jada padlinę? Bo niby
czemu wybrała sobie akurat owadożerną roślinkę?
Jak sobie tak myślałam o biedronkach, to przypomniałam sobie
zdziwione miny mojej brygady gdy zobaczyli larwy biedronek. To, że one
najpierw są żółte, a dopiero z wiekiem nabierają barwy, że poprzez
ciepły pomarańcz kolor ich pancerzyka dochodzi aż do intensywnej
czerwieni wydało im się zupełnie zrozumiałe. Za to te drapieżnie
wyglądające, krzykliwie ubarwione larwy jakoś im do milutkich biedronek
nie pasowały. W końcu kilkudniowa obserwacja krzaczka pokrzywy poparta z
mojej strony zdjęciami w literaturze naukowej przekonały je, że to
różne stadia rozwoju tego samego chrząszcza.
Zostawmy już biedronki w spokoju. Trzeba pomyśleć o obiedzie. Proza
dnia. Może pyszne bitki wołowe? Wołowina co prawda ani swojska ani nawet
z Warmii;), ale też świeżutka i piękna. A warmińskim akcentem niech
będzie zdrowy i smaczny kompot z mrożonych leśnych malin, jagód i
agrestu. Ten ostatni to oczywiście z działki. Też warmińskiej
Ja jeszcze dodaję na koniec suszone liście poziomek, malin i jeżyn-
to taka bomba garbników i różnych innych przydatnych składników . A po
przestudzeniu, jak mam i zwłaszcza jak ktoś choruje, słodzę miodem. A
jak nie to cukrem. Też dobre. Tylko trzeba przecedzać. I jeszcze patyki
malinowe (gałązki znaczy się)są świetne na przeziębienie. Ja dzieciakom
daję w tym roku takie wynalazki nie czekając na chorobę, m.in. sok z
pigwy do herbatki i chorują mniej niż w ubiegłych latach.
A propos dzieciaków, to muszę pamiętać, żeby zabrać plastiki i
stłuczkę gdy będę szła po nie do przedszkola. Sporo się nazbierało.
Niezbyt wygodnie się niesie kilka toreb z posegregowanymi odpadami.
Zwłaszcza jak się ma na rękach ponad dziesięciokilowe dziecko i mieszka
się wysoko w bloku bez windy. Jeszcze trzeba zahaczyć o piwnicę i
wyciągnąć z niej wózek. Cóż, Matka Polka… Ale za to jak dzieciaki się
cieszą gdy mogą wrzucać śmieci do oddzielnych kontenerów! Zawsze wtedy
prześcigają się kto więcej wrzuci i zawsze pozostaje niedosyt, że …
śmieci za mało
A. powtarza, że niepotrzebnie się przemęczam, że dodaję sobie pracy i
takie tam, że ta cała segregacja to pic na wodę. I że kiedyś obserwował z
kolegami z pracy jak podjechała śmieciara i jak leci zawartość tych
wszystkich kontenerów powrzucała do jednej paszczy. A, wstyd powiedzieć,
to było jeszcze w starej pracy, jak mieszkaliśmy w Olsztynie, a więc na
„mojej” Warmii!!! Ale tu na mojej betonowej pustyni widziałam coś
podobnego. Tylko że śmieci wrzucali na taką jakby głęboką wywrotkę.
Kontener ze stłuczką otworzyli nad przednią częścią wywrotki, a kontener
z plastikiem jakby trochę nad tylnią, więc tak sobie tłumaczę (chcę w
to wierzyć) że mieli tam jakąś przegródkę i że to nasze segregowanie
naprawdę nie idzie na marne. Hm, nie znam żadnego śmieciarza, bo bym
podpytała. Interesujące…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)