środa, 29 października 2014

20 grudnia 2009 r.
Ząbkowe przeprawy Brunisława, o ekologicznie ciętych choinkach, warmińskim łabędziu, Mikołaju, kościołach  i Lieszu
A. pojechał do stolicy załatwić jakieś ostatnie przed wyjazdem sprawy. A ja słucham Czajkowskiego (Boże, jak ja uwielbiam Czajkowskiego!) Brunisław zasnął. Jak wczoraj odkryłam, wcale nie cierpi z powodu wyrzynających się ząbków (co wcześniej zdiagnozował lekarz), tylko ma zapalenie dziąseł!!! Jak lekarz mógł tego nie zauważyć, nie rozpoznać? Przecież zaglądał mu do buzi, a ja opisałam wszystkie objawy! Rozumiem, ze ja mogłam nie wiedzieć, bo pierwszy raz się z tym zetknęłam, starszaki nie miały, ale lekarz to powinien chyba wiedzieć? W końcu nie jest to jakaś bardzo rzadka choroba (przynajmniej w internetowej kopalni można dużo znaleźć na ten temat). Trudno. Ważne, że już wiem co mam robić. A na Warmii skonsultuję się jeszcze z naszą dawną panią doktor. Była super. Nigdy nas nie zawiodła jako pediatra, a do tego miała drugą specjalność – dermatologię, co było baaardzo przydatne przy częstych problemach skórnych moich dzieci.
Zośka i Szczypior radośnie pobiegli rano do piwnicy po sanki. Zawiozłam ich do przedszkola, gdzie dziś będzie ważny gość! Sam św. Mikołaj przyjedzie w odwiedziny! A niespodzianką będzie to, że towarzyszyć mu będzie nie Śnieżynka, nie Skrzacik, tylko… ksiądz;) Dzieci dawno tak ochoczo nie wstawały.  Fajnie, że A. jest na urlopie. Dzięki temu nie muszę rano ciągać też Brunisława. To wielkie ułatwienie. A jak Brunisław gorączkował, to miał z kim zostać w domu, dzięki czemu starszaki mogły chodzić do przedszkola. Bez urlopu A. ciężko byłoby to zorganizować nie mając tu rodziny. Czasem w takich sytuacjach pomagała mama Igora, ale mieszka w inna stronę, niż my, a poza tym staram się nie nadużywać jej życzliwości. Oni mają lżej, bo są tu zakorzenieni, mają sporo rodziny, na której pomoc mogą liczyć, no i jej mąż ma nieregularną, ale dobrze płatną pracę, która najczęściej zajmuje mu dwa, trzy dni w tygodniu ( spokojnie, nie jest bandziorem;) , wręcz przeciwnie, służy w elitarnej jednostce, która ściga oprychów).
W sobotę ubraliśmy choinkę. W tym roku prawie nie będzie nas w domu, bo wyjeżdżamy, więc i choinką nie będzie kiedy się nacieszyć. Postanowiliśmy więc kupić małą (jakieś 1,2 m) i w donicy, ukorzenioną. Potem spróbujemy ją zahartować i wynieść, a gdy się zazieleni przesadzić do gruntu. Zawsze szkoda tych ciętych smętnie leżących stosami przy śmietnikach. Mam tylko nadzieję, że korzenie są całe i zdrowe. Moja sąsiadka kupiła taką kiedyś – niby ukorzenioną. Po świętach zżółkła i osypała się (choinka, nie sąsiadka;) ), a sąsiadka, chcąc zostawić sobie donicę, odkryła, że to był ścięty, wbity w piach świerk! Taki to uczciwy sprzedawca jej się trafił. A propos choinek, to moja koleżanka Basia kupiła sobie sztuczną choinkę, bo niby „pięknie wygląda i jest ekologiczna, bo służy na wiele lat i nie trzeba wycinać żywych”. Zgadzam się, że smutnym widokiem są żółte umierające choinki wyrzucane po świętach, ale to właśnie one są ekologiczne! Bo przecież żaden o zdrowym rozumie leśnik nie wytnie z lasu zdrowych jodeł! Z tego co wiem na świąteczne choinki sadzi się specjalne plantacje. Najczęściej są to świerki i zajmują się tym także osoby „cywilne”. Leśnicy natomiast, jak mi wiadomo, wykorzystują w tym celu takie miejsca, gdzie nie może rosnąć normalny (czyli wysoki) las, głównie tam gdzie przebiegają linie wysokiego napięcia.  A poza tym, jak nawet Zośce wiadomo, te przyszłe choinki rosnąc wchłaniają ten okropny, znienawidzony przez ekologów dwutlenek węgla, a produkują tlen! A w dodatku po ścięciu ich rozkładające się korzenie doskonale użyźniają ziemię! A wracając do naszej maleńkiej choineczki, to pięknie ją przystroiliśmy; lubimy takie wiejsko pstrokate, obwieszone mnóstwem różnorodnych ozdób, często robionych samodzielnie, m. in. pierniczkami :) My to chyba jakąś fabrykę pierników powinniśmy otworzyć, albo szkołę pieczenia dla osiedlowych dzieci (kilkoro w tym roku z nami piekło. W trzech, jak dobrze pamiętam, turach).
W prognozie pogody mówili, że idzie odwilż. Pewnie nici ze śniegu na święta. Nici z tropienia śladów w lesie. Zresztą na Warmii ponoć śniegu niezbyt wiele, za to mróz nadal okropny. Nie tak dawno na rzece koło babci łabędź przymarzł. Pomógł sąsiad- leśniczy poproszony przez dziadka. Dziadek sam już nie dałby rady, bo za bardzo jest słaby i schorowany, ale dołożył swoje trzy grosze-dał lekki worek na głowę ptaka, żeby go uspokoić:) Potem delikatnie wyrąbali małą przerębel i, już na brzegu, odkruszyli ile się dało, a resztę rozpuścili zimną wodą. Łabędź trochę się przestraszył, ale chyba nie bardzo, bo nadal pływa pod oknami:) Musiało tam naprawdę nieźle się oziębić. Póki co u nas też nadal na minusie i pada śnieg. Wczoraj zabraliśmy Brunisława na pierwszy po gorączce spacer. Zjeżdżał z A. na sankach i na jabłuszku. Strasznie mu się podobało:) Zośka i Szczypior to na górce czują się jak w domu, tylko, że wczoraj było bardzo zimno, więc szybko zmarzli. Wcześniej byłyśmy z Zośką w kościele (ona od czterech niedziel jest zafascynowana świecami adwentowymi. Każdej niedzieli idzie pod ołtarz, do innych dzieci, gdzie sprawdza, czy pali się o jedna świeca więcej, niż w poprzednim tygodniu). Chyba jedyna różnica na plus między tym plackiem, na którym mieszkamy a Warmią to kazania w kościele. Tam mają one charakter religijny. Właściwie tylko religijny, a tutaj z silnym akcentem patriotycznym. Podoba mi się to. Druga różnica, która wczoraj bardzo nam się przydała, to… ogrzewane kościoły:) Można zdjąć czapkę, rękawice, nawet kurtkę rozpiąć i nadal jest człowiekowi miło i przyjemnie. Na Warmii po godzinie mszy człowiekowi nos i palce u stóp odpadają (babcia bierze styropian w reklamówce, żeby uniknąć przykrej przypadłości). Tam nie ma pieniędzy na takie wymysły jak ogrzewanie. Czasem gdzieś jakąś „kozę” się stawia, gdy naprawdę mróz przyciśnie. Tam jest pięknie, ale biedniej. Pod różnymi względami…
Mieliśmy też gościa – „wujka” Liesza. To chrzestny Szczypiora. Straszny egocentryk, ale po bliższym poznaniu i przy sporej dozie wyrozumiałości chyba nawet da się go polubić. Gdy z A. byliśmy jeszcze tylko znajomymi, wybraliśmy się z nim i jeszcze jedną moją koleżanką na Ukrainę. To tam znajomy, u którego mieszkaliśmy, Andriej nazwał go Lieszem i tak już zostało po dziś dzień. To na Krymie Liesz zasłynął swoimi: „sikowisko ludowe” ( to o odosobnionych  krzaczkach) czy „ w kuchni czuję się niekomfortowo zarówno pod względem merytorycznym, jak i praktycznym” (to przy okazji przyrządzania, gotowych, kupionych w eupatorskim markecie pierogów). Trzeba wiedzieć, że Liesz to człowiek, który odgrzewał zupę… w czajniku ( bo nie było czystych naczyń), a także osoba zakładająca z góry, że wszystko jest łatwe. I tak na Krymie opanowawszy wcześniej kilka rosyjskich słów, próbował swych sił w konwersacji, a wyglądało to tak: Jechaliśmy tramwajem, był duży tłok. Liesz, niechcący co prawda, ale z dużą siłą, kopnął pewną stojącą obok panią w kostkę. Pani zawyła z bólu, a Liesz z niewinnym uśmiechem na twarzy powiedział do niej „pażałsta” (co w jego mniemaniu miało znaczyć  przepraszam, a znaczyło..  proszę!). Zaczerwienieni jak raki przeprosiliśmy pasażerkę, a ona, pokonując grymas bólu,  nawet uśmiechnęła się wyrozumiale:) Taki to już jest ten nasz Liesz. Poza tym ma różne pomysły na biznes. Już od jakiegoś roku ma dla mnie różne, bliżej nieokreślone, zlecenia na tłumaczenia. Mhm. Taaak. Już to widzę. Jak dotąd to ja  tłumaczę czasami znajomym prace domowe na lektoraty. Za darmo oczywiście. Chciałabym trochę popracować. Oczywiście pełen etat nie wchodzi w grę. A może i wchodzi? Gdyby tak dało się pracować w elastycznych godzinach pracy? Słyszałam, że niektóre matki tak pracują, ale szczerze mówiąc żadnej takiej na oczy nie widziałam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)