20 grudnia 2009 r.
Ząbkowe przeprawy Brunisława, o ekologicznie ciętych choinkach, warmińskim łabędziu, Mikołaju, kościołach i Lieszu
A. pojechał do stolicy załatwić jakieś ostatnie przed wyjazdem
sprawy. A ja słucham Czajkowskiego (Boże, jak ja uwielbiam
Czajkowskiego!) Brunisław zasnął. Jak wczoraj odkryłam, wcale nie cierpi
z powodu wyrzynających się ząbków (co wcześniej zdiagnozował lekarz),
tylko ma zapalenie dziąseł!!! Jak lekarz mógł tego nie zauważyć, nie
rozpoznać? Przecież zaglądał mu do buzi, a ja opisałam wszystkie objawy!
Rozumiem, ze ja mogłam nie wiedzieć, bo pierwszy raz się z tym
zetknęłam, starszaki nie miały, ale lekarz to powinien chyba wiedzieć? W
końcu nie jest to jakaś bardzo rzadka choroba (przynajmniej w
internetowej kopalni można dużo znaleźć na ten temat). Trudno. Ważne, że
już wiem co mam robić. A na Warmii skonsultuję się jeszcze z naszą
dawną panią doktor. Była super. Nigdy nas nie zawiodła jako pediatra, a
do tego miała drugą specjalność – dermatologię, co było baaardzo
przydatne przy częstych problemach skórnych moich dzieci.
Zośka i Szczypior radośnie pobiegli rano do piwnicy po sanki.
Zawiozłam ich do przedszkola, gdzie dziś będzie ważny gość! Sam św.
Mikołaj przyjedzie w odwiedziny! A niespodzianką będzie to, że
towarzyszyć mu będzie nie Śnieżynka, nie Skrzacik, tylko… ksiądz;)
Dzieci dawno tak ochoczo nie wstawały. Fajnie, że A. jest na urlopie.
Dzięki temu nie muszę rano ciągać też Brunisława. To wielkie ułatwienie.
A jak Brunisław gorączkował, to miał z kim zostać w domu, dzięki czemu
starszaki mogły chodzić do przedszkola. Bez urlopu A. ciężko byłoby to
zorganizować nie mając tu rodziny. Czasem w takich sytuacjach pomagała
mama Igora, ale mieszka w inna stronę, niż my, a poza tym staram się nie
nadużywać jej życzliwości. Oni mają lżej, bo są tu zakorzenieni, mają
sporo rodziny, na której pomoc mogą liczyć, no i jej mąż ma
nieregularną, ale dobrze płatną pracę, która najczęściej zajmuje mu dwa,
trzy dni w tygodniu ( spokojnie, nie jest bandziorem;) , wręcz
przeciwnie, służy w elitarnej jednostce, która ściga oprychów).
W sobotę ubraliśmy choinkę. W tym roku prawie nie będzie nas w domu,
bo wyjeżdżamy, więc i choinką nie będzie kiedy się nacieszyć.
Postanowiliśmy więc kupić małą (jakieś 1,2 m) i w donicy, ukorzenioną.
Potem spróbujemy ją zahartować i wynieść, a gdy się zazieleni przesadzić
do gruntu. Zawsze szkoda tych ciętych smętnie leżących stosami przy
śmietnikach. Mam tylko nadzieję, że korzenie są całe i zdrowe. Moja
sąsiadka kupiła taką kiedyś – niby ukorzenioną. Po świętach zżółkła i
osypała się (choinka, nie sąsiadka;) ), a sąsiadka, chcąc zostawić sobie
donicę, odkryła, że to był ścięty, wbity w piach świerk! Taki to
uczciwy sprzedawca jej się trafił. A propos choinek, to moja koleżanka
Basia kupiła sobie sztuczną choinkę, bo niby „pięknie wygląda i jest
ekologiczna, bo służy na wiele lat i nie trzeba wycinać żywych”. Zgadzam
się, że smutnym widokiem są żółte umierające choinki wyrzucane po
świętach, ale to właśnie one są ekologiczne! Bo przecież żaden o zdrowym
rozumie leśnik nie wytnie z lasu zdrowych jodeł! Z tego co wiem na
świąteczne choinki sadzi się specjalne plantacje. Najczęściej są to
świerki i zajmują się tym także osoby „cywilne”. Leśnicy natomiast, jak
mi wiadomo, wykorzystują w tym celu takie miejsca, gdzie nie może rosnąć
normalny (czyli wysoki) las, głównie tam gdzie przebiegają linie
wysokiego napięcia. A poza tym, jak nawet Zośce wiadomo, te przyszłe
choinki rosnąc wchłaniają ten okropny, znienawidzony przez ekologów
dwutlenek węgla, a produkują tlen! A w dodatku po ścięciu ich
rozkładające się korzenie doskonale użyźniają ziemię! A wracając do
naszej maleńkiej choineczki, to pięknie ją przystroiliśmy; lubimy takie
wiejsko pstrokate, obwieszone mnóstwem różnorodnych ozdób, często
robionych samodzielnie, m. in. pierniczkami
My to chyba jakąś fabrykę pierników powinniśmy otworzyć, albo szkołę
pieczenia dla osiedlowych dzieci (kilkoro w tym roku z nami piekło. W
trzech, jak dobrze pamiętam, turach).
W prognozie pogody mówili, że idzie odwilż. Pewnie nici ze śniegu na
święta. Nici z tropienia śladów w lesie. Zresztą na Warmii ponoć śniegu
niezbyt wiele, za to mróz nadal okropny. Nie tak dawno na rzece koło
babci łabędź przymarzł. Pomógł sąsiad- leśniczy poproszony przez
dziadka. Dziadek sam już nie dałby rady, bo za bardzo jest słaby i
schorowany, ale dołożył swoje trzy grosze-dał lekki worek na głowę
ptaka, żeby go uspokoić:) Potem delikatnie wyrąbali małą przerębel i,
już na brzegu, odkruszyli ile się dało, a resztę rozpuścili zimną wodą.
Łabędź trochę się przestraszył, ale chyba nie bardzo, bo nadal pływa pod
oknami:) Musiało tam naprawdę nieźle się oziębić. Póki co u nas też
nadal na minusie i pada śnieg. Wczoraj zabraliśmy Brunisława na pierwszy
po gorączce spacer. Zjeżdżał z A. na sankach i na jabłuszku. Strasznie
mu się podobało:) Zośka i Szczypior to na górce czują się jak w domu,
tylko, że wczoraj było bardzo zimno, więc szybko zmarzli. Wcześniej
byłyśmy z Zośką w kościele (ona od czterech niedziel jest zafascynowana
świecami adwentowymi. Każdej niedzieli idzie pod ołtarz, do innych
dzieci, gdzie sprawdza, czy pali się o jedna świeca więcej, niż w
poprzednim tygodniu). Chyba jedyna różnica na plus między tym plackiem,
na którym mieszkamy a Warmią to kazania w kościele. Tam mają one
charakter religijny. Właściwie tylko religijny, a tutaj z silnym
akcentem patriotycznym. Podoba mi się to. Druga różnica, która wczoraj
bardzo nam się przydała, to… ogrzewane kościoły:) Można zdjąć czapkę,
rękawice, nawet kurtkę rozpiąć i nadal jest człowiekowi miło i
przyjemnie. Na Warmii po godzinie mszy człowiekowi nos i palce u stóp
odpadają (babcia bierze styropian w reklamówce, żeby uniknąć przykrej
przypadłości). Tam nie ma pieniędzy na takie wymysły jak ogrzewanie.
Czasem gdzieś jakąś „kozę” się stawia, gdy naprawdę mróz przyciśnie. Tam
jest pięknie, ale biedniej. Pod różnymi względami…
Mieliśmy też gościa – „wujka” Liesza. To chrzestny Szczypiora.
Straszny egocentryk, ale po bliższym poznaniu i przy sporej dozie
wyrozumiałości chyba nawet da się go polubić. Gdy z A. byliśmy jeszcze
tylko znajomymi, wybraliśmy się z nim i jeszcze jedną moją koleżanką na
Ukrainę. To tam znajomy, u którego mieszkaliśmy, Andriej nazwał go
Lieszem i tak już zostało po dziś dzień. To na Krymie Liesz zasłynął
swoimi: „sikowisko ludowe” ( to o odosobnionych krzaczkach) czy „ w
kuchni czuję się niekomfortowo zarówno pod względem merytorycznym, jak i
praktycznym” (to przy okazji przyrządzania, gotowych, kupionych w
eupatorskim markecie pierogów). Trzeba wiedzieć, że Liesz to człowiek,
który odgrzewał zupę… w czajniku ( bo nie było czystych naczyń), a także
osoba zakładająca z góry, że wszystko jest łatwe. I tak na Krymie
opanowawszy wcześniej kilka rosyjskich słów, próbował swych sił w
konwersacji, a wyglądało to tak: Jechaliśmy tramwajem, był duży tłok.
Liesz, niechcący co prawda, ale z dużą siłą, kopnął pewną stojącą obok
panią w kostkę. Pani zawyła z bólu, a Liesz z niewinnym uśmiechem na
twarzy powiedział do niej „pażałsta” (co w jego mniemaniu miało znaczyć
przepraszam, a znaczyło.. proszę!). Zaczerwienieni jak raki
przeprosiliśmy pasażerkę, a ona, pokonując grymas bólu, nawet
uśmiechnęła się wyrozumiale:) Taki to już jest ten nasz Liesz. Poza tym
ma różne pomysły na biznes. Już od jakiegoś roku ma dla mnie różne,
bliżej nieokreślone, zlecenia na tłumaczenia. Mhm. Taaak. Już to widzę.
Jak dotąd to ja tłumaczę czasami znajomym prace domowe na lektoraty. Za
darmo oczywiście. Chciałabym trochę popracować. Oczywiście pełen etat nie wchodzi w grę. A może i wchodzi? Gdyby tak dało się
pracować w elastycznych godzinach pracy? Słyszałam, że niektóre matki
tak pracują, ale szczerze mówiąc żadnej takiej na oczy nie widziałam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)