środa, 29 października 2014

10 grudnia 2011
Grudzień zaskoczył mnie chaosem, zupełną dezorganizacją. Dzieciaki coraz bardziej nieopanowane… Czasem czuję się jak w roju, gdy widzę Szczypiora biegającego po mieszkaniu w jakimś opętańczym pędzie, a Zośkę i Brunisława w pogoni za bratem. Wtedy dosłownie dźwięczy mi w uszach Lot Trzmiela Rimskiego – Korsakowa. A żeby tego było mało… Mirabelka też już daje równo na dwóch kończynach. Czasem dni mi „umykają”, a ze zmęczenia mylę je. A. to nawet ostatnio śnił, że… mieliśmy piąte dziecko, którego poszukiwał po tym, jak ja je gdzieś oddałam („bo ich było za dużo”). Obudził się z tego koszmaru w środku nocy, niewiedząc czy śni, czy to się dzieje naprawdę.
W tym roku nie ma pierników, kartki jeszcze nie wysłane (choć zebrałam się i je powypisywałam), za to… rodzina nam się powiększyła. O jakieś… dwieście pociech;) Otóż wykluły nam się modliszki. Wylęg zaczął się w czwartkowy wieczór. Nieśmiało, powolutku wypuszczając na świat dziesięć kruszynek, by już w piątek osiągnąć apogeum i zalać nas powodzią modliszek! Ratunku! Modliszkowy Armagedon! Ja już nie daję rady! Ich są krocie. Część już została poduszona, poturbowana, zadeptana, zagnieciona przez siostry. Ile się dało porozdzielałam, ale już nie mam skąd brać pojemniczków. Osiedlowy fotograf, apteka i przychodnia lekarska zostały przeze mnie dosłownie ograbione i wciąż mało! Ja to jednak nie mam wyobraźni! Żeby tak się dać zaskoczyć! Muszek im nie nastarczę… Nastawiłam kilka hodowli już pewien czas temu, ale podczas karmienia więcej mi ucieka niż zostaje zjedzonych! To jakiś koszmar! A w dodatku na święta wyjeżdżamy na Warmię! I jak ja to wszystko bezpiecznie przetransportuję? Przecież nie mam komu oddać pod opiekę naszego „pieska”…  Będę dumać przez najbliższy tydzień. Może coś wydumam, a tymczasem kończę to pisanie na kolanie ( jak mi się ładnie zrymowało;)!, bo siedzę pod salą, gdzie chłopaki mają zajęcia umuzykalniające, a zaraz Szczypior przechodzi na plastykę a  ja z Brunisławem jadę w inne miejsce po Zośkę, która odrabia angielski… Uff…

Życzę Wam, drodzy Czytelnicy Zielonej Lekcji, wesołych i przede wszystkim spokojnych świąt Bożego Narodzenia. I niech Wam Bóg błogosławi (byle nie obfitością owadów w domu :-)))
14 listopada 2011 r.

Wakacyjne wspomnienie na koniec września
Jesień spadła na nas mokrością i chłodem. Ramiona otuliła szalem spadających liści… Brrr, nic tylko chwycić kubas parującej herbaty w dłoń i zaszyć się w głębokim fotelu z „Doliną Issy”. Ha! Cudowna perspektywa, szkoda, że chwilowo nierealna. Chora brygada właśnie podróżuje po mieszkaniu w starym kartonie. Brunisław – muzyczna dusza rodziny, śpiewa „Jedzie pociąg z daleka…”, Szczypior robi za siłę napędową, a Zocha, z mapą rozłożoną na podłodze, udaje GPS. Tylko Mirabelka przysnęła. Pewnie nie na długo. Mnie też potworki zaraziły chyba. Już czuje jeża w gardle.
A propos jeża. W wakacje poznaliśmy takiego koleżkę. Dzieciaki nazwały go banalnie jeżem Jerzym i trochę bliżej się z nim zapoznaliśmy. To był pierwszy raz gdy widziałam jeża od czasu kiedy byłam nastolatką. Ponieważ to tak rzadko widywany okaz, a do naszej zaprzyjaźnionej artystki Danki przypałętał się jeden, a także dlatego, że nas serdecznie zaprosiła, wybraliśmy się do warmińskiego Międzylesia. Stałym gościem w progach domu Danuśki stał się niewielki kolczasty ssak. Jego matkę rozszarpały psy i choć podwórko Danki to znana w okolicy psiarnia, czy jeż był bojaźliwy? Ostrożny? Bynajmniej! Za to łakomczuch jakich mało :)! Ten osobnik, jak wszystkie jeże cieszący się doskonałym węchem, zwabiony ciepłem obory i pachnącym mlekiem krów, pchał się na śniadanie, obiad, podwieczorek, kolację i wiele innych, nienazwanych jeszcze, posiłków. Mleko jeży jest bardzo tłuste, ale mleko krowie nie jest odpowiednie dla kolczastych osesków. Dobrze, że ten „nasz” jeż był już spory.  Tupot łapek przed drzwiami anonsował przybycie gościa. A Danuśka, jak przystało na porządnego rolnika, nabiału ma pod dostatkiem. To właśnie nabiał jest bardzo lubiany przez jeże. Chętnie wcinają one mleko, jogurt czy twarożek, choć w zasadzie są owadożercami. Głównym składnikiem ich diety są owady, szczególnie smakują im larwy. Zjadają też ślimaki, jaszczurki, a nawet małe węże! Co więcej, podobno są odporne na działanie ich jadu! Dobrze jest pamiętać, że na jeże (jak i na inne zwierzęta) najlepiej po prostu patrzeć. Choćby dlatego, że mają ostre zęby którymi potrafią przegryzać pancerzyki owadów czy skorupki ślimaków – czym byłby więc dla nich ludzki palec? A poza tym mają strasznie ostre i twarde włosy. Włosy? No tak, bo przecież kolce są ich włosami :) I te włosy u nowonarodzonych jeży są miękkie i białe. To, że miękkie to logiczne i łatwo się domyślić, ale tego, że jeże rodzą się białe, ja- stara baba, dowiedziałam się całkiem niedawno, bo w ubiegłym roku.
Ciekawe zwierzaki z tych małych ssaków, a przy tym samotnicy. Warto dodać, że tolerancyjni samotnicy, bo nie kruszą kopii z ta błahego powodu jak pojawienie się innego osobnika na ich terytorium. Choć jeże to zwierzęta prowadzące nocny tryb życia, to ten „Danuśkowy” był całkiem żwawy i w dzień. To pewnie przez swoje łakomstwo. No i ten świetny węch…  Natomiast z pewnością ten warmiński jeż nie wyróżniał się od innych osobników swego gatunku tym, że zimą zapada w sen. Jest to konieczne, gdyż zimą jeże nie maja co jeść.
W Polsce jest duże stowarzyszenie dbające o ochronę jeży, o edukowanie ludzi na ten temat. Można nawet, posiadając odpowiednie warunki, stać się opiekunem rannych czy osieroconych jeży.
Oto kilka z polskich adresów traktujących o jeżach i pozwalających zgłębić nieco ich naturę:
www.naszejeze.org
www.jezotopia.pl
www.jeze.com
www.jezyk.org
www.jezowesprawy.blox.pl
Pozdrawiam – pędzę na mleko z miodem, by przepędzić jeża z mojego gardła;)

11 sierpnia 2011 r.
Pijane admirały
Niedaleko starego pruskiego muru otaczającego kościół rośnie zdziczała jabłoń. Pamiętam ją jeszcze z czasów dzieciństwa. Rodzi jabłka kwaśne i zielone, które są w stanie zainteresować jedyne osy i podwórkową dzieciarnię ;) A względu na niewielkie rozmiary jabłuszka te wykorzystywane były również jako… pociski w podwórkowych wojnach. Ostatnio ulubioną zabawą Zochy jest inscenizowanie wojny Dwóch Róż, a ona sama przeobraża się w Ewę – Lottę ze stron powieści dla dzieci autorstwa Astrid Lindgren. Z całą pewnością nie podsunę jej pomysłu na wykorzystanie jabłuszek… Już i tak włosy na głowach podwórkowych mam stają dęba na widok swych zziajanych i zasapanych pociech gnających za moją Białą Różą, no, w najgorszym razie ze źdźbłami we włosach po przepychankach na trawie. Na nic próby tłumaczenia z mojej strony, że to taka zabawa, nie będącą autorskim pomysłem mojego dziecka, a jedynie inspiracja kanonem literatury dziecięcej. To dowód na siłę i aktualność książki, ale cóż, nie każdy podziela mój entuzjazm i sentyment… Ale, ale, jak to zwykle ja odbiegłam od tematu, a chciałam jeszcze o tych jabłuszkach… Leżą na ulicy rozbite, częściowo rozjechane kołami samochodów i powoli w słońcu fermentują. Kiedyś, bodajże w książce Arkadego Fiedlera „Motyle mojego życia” czytałam o motylej słabości do mocniejszych trunków ;) Słyszałam o psach – piwoszach, oglądałam filmy dokumentalne o małpach upijających się sfermentowanymi mango, ale po raz pierwszy widziałam na własne oczy raczące się procentami motyle! Były to dwie rusałki – admirały w stanie chyba wskazującym na spożycie, bo mimo że nękane przez próbujących je złapać moich chłopców, z uporem maniaka, wesoło i jakoś nieskładnie, wciąż podlatywały do tej paćki ;)
A ostatnio, jak dobrze pamiętam, pisałam, że znad rzeki przybywa wielu gości? Wtedy miałam na myśli owady, pajęczaki, z całą pewnością nie… gady, a jak się okazuje one też nas lubią:) Zośka zauważyła na klatce, pod samymi drzwiami do mieszkania… jaszczurkę! Spłoszona przez babcię czmychnęła do dziury w tynku. Tuż przy ulicy, więc podstawiliśmy słoik, do którego umknęła z tej dziury. Obejrzeliśmy ją dokładnie i rozpoznaliśmy dzięki książce – encyklopedii przyrody, którą podarowałam Zośce jako ukoronowanie zakończonej sukcesem pierwszej klasy (notabene o książkę tę toczy z nią boje Szczypior). Dzieciaki porównały jaszczurkę w słoiku z tą na zdjęciu w książce i wyszło nam, że to samica jaszczurki żyworodnej. Ba, może nawet ciężarna samiczka, bo miała taki miło zaokrąglony brzuszek? Daliśmy jej pić, dzięki czemu zobaczyliśmy, że ma czarny, rozwidlony języczek, obejrzeliśmy maleńkie, równiutko na siebie nachodzące łuseczki, długie pazurki, łebek i… próbowaliśmy wypuścić w trawę w pobliżu rzeki. To jedno z ulubionych siedlisk tych jaszczurek. Są bardzo pożyteczne, bo zjadają m.in. ślimaki (w tym pustoszące plantacje pomrowiki). Znajdują się pod całkowitą ochroną, więc zależało nam, by tę „naszą” jaszczurkę wypuścić w bezpiecznym miejscu, z którego prawdopodobnie przyszła. Nie od razu nam się to udało, bo jaszczurka nie chciała wyjść ze słoika, a po wyjęciu jej, zamiast na trawę umknęła po Zośce ku… jej włosom. Nie wiem dlaczego tak sobie te włosy upodobała, w pewnym momencie nawet wyglądała jak spinka ;) W końcu wspólnymi siłami udało nam się bezpiecznie odłożyć ją w trawę. Chyba się nie zestresowała, bo nie odrzuciła ogona, a taką możliwość brał pod uwagę Szczypior ;), ale za to jak śmignęła w krzaki, to tylko końcówkę ogona udało mi się sfotografować ;) Zamieszczam dla Was parę zdjęć. Admirałów co prawda nie mam, nawet trzeźwych ;), ale za to jaszczurka ma całą sesję, więc życzę miłego oglądania. Mama nadzieję, że uśmiech Wam zagości na twarzach, jak i nam się pojawia za każdym razem, gdy wspominamy tę przygodę z jaszczurką
25 lipca 2011 r.
Zapach tataraku

Witajcie wszyscy po dłuuugiej przerwie:) Mój ostatni wpis pamięta jeszcze czasy, gdy Mirabelka siedziała w brzuszku, a tu proszę, ma już osiem miesięcy i bardziej niż mirabelkę przypomina… tłustą śliwkę węgierkę;) Sporo się wydarzyło od ostatniego wpisu, ale długo by o tym pisać. Powiem krótko: to było bardzo intensywne osiem miesięcy.
Znów jesteśmy na Warmii. Przyjechaliśmy pod koniec czerwca – na urodziny Zośki, która ze Szczypiorem była już od kilku dni u dziadków. Trafiliśmy w ostatnie ciepłe dni przed nastaniem monotonnych deszczów i potężnych burz. Skwapliwie koiliśmy swoją tęsknotę za wodą korzystając z uroków pobliskiego jeziora. Ja tradycyjnie kolejny rok bezowocnie uczę się pływać, a reszta doskonali „humbaki”. Pewnie nie znacie takich humbaków, jakie nam są bliskie… Pewnie myślicie, że humbak to taki gatunek walenia?  Poniekąd macie rację, ale my rozbudowaliśmy znaczenie tego słowa o… technikę skoku do wody;) Polega ona na szalonym biegu i rzucie na brzuch do jeziora, przy czym wszystko- mięśnie, tłuste oponki i co tam, kto ma trzęsie się w rytm susów, a woda bryzga na wszystkie strony. Bardzo to widowiskowe, zwłaszcza, że na ogół towarzyszy temu okrzyk z trzech dziecięcych gardełek (Mirabelka póki co nawet chodzić nie umie, a co tu mówić o bieganiu;)… ): „- Na „humbakaaaaaaa!”. Robimy to oczywiście tylko przy pustej lub niemal pustej plaży- tak, by nikomu nie przeszkadzać, by nikogo nie ochlapać.
Podczas jednej z rześkich kąpieli w słabo jeszcze nagrzanej wodzie jeziora coś musnęło moje plecy. Był to delikatny, cieniutki liść tataraku. Maleńki i niepozorny, ale, Boże!, Co za zapach! Co i rusz odłamywałam maleńki kawałeczek, a listek z nową siłą wybuchał odurzającym zapachem! A ja, głupia,  obierając niedawno rabarbar na kompot pomyślałam sobie, że pachnie trochę jak tatarak! Nic dziwnego, że tak bardzo się pomyliłam, skoro ostatnio ajer w rękach miałam wiele lat temu! A swoją drogą tatarak to bardzo ciekawa roślina, bo pochodzi ponoć z Orientu, a do Polski przywieźli go Tatarzy – stąd rzekomo nazwa. W ciepłych krajach, skąd pochodzi, zapylają go owady, których to u nas brak, więc rozmnaża się tylko wegetatywnie.  Starsi mówili też na to lepiech, a w moim domu, co jak pamiętam jeszcze w moim wczesnym dzieciństwie praktykowano, robiono z tej rośliny wzmacniające płukanki do włosów. Dość powiedzieć, że z aromatem tataraku wróciły wspomnienia dzieciństwa nad rzeką; błotne „gołąbki”, potrawka ze strzałki wodnej i zupa z tataraku. Małe, pomarszczone od wody i przesiąknięte tatarakiem dziecięce łapki. Letnie kąpiele w rzece, wiosenne wylewy i zimowe sprawdzanie lodu za pomocą ciężkich kamieni. Przypomniałam też sobie kłótnię i bójkę dwóch starszych koleżanek, z których jedna straciła w nurcie kozaczek. Wiecie, moi drodzy, o co była awantura w tych strasznych PRL-owskich czasach? O ten utracony, bezcenny but!!! Dopiero na drugim miejscu przyszła refleksja, że dzieciak mógł się utopić… Mam kolegę, który uczy w szkole historii. Wiecie, że mało, który uczeń wie cokolwiek o PRL? Ba, niektórzy nawet patrzą podejrzliwie i niedowierzają opowieściom o tym jak wyglądała codzienność Polaków w tamtych ciężkich czasach. Na opowiadanie wspomnianego historyka o pustych półkach sklepowych jeden z (o zgrozo!) licealistów powiedział: „-Ale nie wierzę, że nic nie było w Tesco?!”…
Abstrahując od tego smutnego przykładu ignorancji chciałabym zupełnie zmienić temat i pochwalić się Wam, że… mamy zwierzątko:)! Jest niewymagające, nie przywiązuje się, potrzebuje minimum przestrzeni do życia, nie trzeba go wyprowadzać na spacery, ale można wszędzie ze sobą zabrać. Za to można je godzinami obserwować- takie jest fascynujące! Wiecie już co to może być? To… modliszka ;) Kupiliśmy niedawno malutką, ale już przeszła u nas dwa linienia. To idealne zwierzę dla każdego- nawet dla zapracowanego alergika;) Łapiemy dla niej muchy – ze świerszczami jeszcze sobie nie radzi. W ogóle dużo owadów gościmy w babci domu – pewnie od rzeki ciągną. Co dzień zawita jakaś ważka ( na ogół świtezianki), jętka czy konik polny. Gorzej jak trafi się… wydra ;) Kiedyś zimą babcia Gabi poszła na dach niżej położonej kotłowni ratować kabel od kablówki przed złodziejem. Nigdy wcześniej takich rzeczy nie było,  pomyślała sobie, że to może złodzieje złomu? Ktoś ciągnął kabel, krewka babcia pociągnęła więc do siebie. Po chwili to samo. I jeszcze raz. Babcia rozwścieczona bezczelnością złodzieja pobiegła w kapciach po śniegu do krawędzi dachu i… zbaraniała na widok ogryzającej kabel wydry. Na szczęście wydra wykazała odrobinę zdrowego rozsądku i przezornie czmychnęła do wody ;)
Ach, jeszcze coś. Zapomniałabym Wam powiedzieć, że, o ile mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo motyla, o którym słyszałam, że jest reintrodukowany w motylarni Mazowieckiego Parku Krajobrazowego (lecz nie w tym roku, bo nie pozyskali jajeczek) i którego widywałam tylko na kartach pięknych albumów. Otóż byłam na początku lipca na wsi na urodzinach mojej chrześniaczki. Goście dopiero się przymierzali, by zasiąść do ustawionego pod wiekową lipą stołu. I wtedy to się stało! Przeleciał machając nieskładnie tymi swoimi olbrzymimi żółtymi skrzydłami. A ja w jednej chwili poczerwieniałam, zrobiło mi się gorąco, w skroniach zaczęło mi pulsować, a serce zabiło jak oszalałe. Krzyknęłam: „-Mój Boże! Dzieci! Paź Królowej!”, po czym pobiegłam za nim całe… parę metrów do płotu, gdzie zostawił mnie osłupiałą oddalając się nad zagonem kartofli w stronę łąki. Ja zaś stałam tam jak słup soli, wypatrując za nim oczy, podczas gdy goście po pierwszym szoku i zdziwieniu śmiali się teraz ze mnie w najlepsze. „Bo motylka zobaczyłam”… Ale żeby oni wiedzieli, ile ja na tego „motylka” czekałam… I wiecie co? Potem go znów widziałam jak wracał. A po kilku dniach widziałam egzemplarz pod lasem pięć kilometrów dalej! Na taki urodzaj wrażeń warto było czekać:) Szkoda tylko, że nie udało mi się go uchwycić aparatem. Cóż, nie można mieć wszystkiego, prawda?
13 listopada 2010 r.

Witajcie drodzy czytelnicy. Ja dziś tak tylko na chwilkę. Ostatnio sporo się działo, ale o tym może innym razem. Nie mogę sobie dziś pozwolić na długie wynurzenia, choć wszyscy, którzy już mnie znają wiedzą jaka ze mnie straszna gaduła…;) Ale cóż, Mirabelka się spóźnia i siedzę jak na szpilkach- spodziewam się jej dosłownie w każdej chwili. Szczerze mówiąc to już cała rodzina nie może się doczekać:)
Zależy mi na tym, by ośmielić i zachęcić Was do… szukania informacji. Przeglądaliśmy z dzieciakami niedawno zdjęcia, stare zdjęcia motyli jakie zrobiliśmy na Warmii. Jak to Matka Polka, nie zawsze systematycznie je porządkuję czy opisuję. No i trafiliśmy na takiego jednego delikwenta, którego nie mogliśmy zidentyfikować z pomocą naszej skromnej domowej literatury. W dodatku mieliśmy zdjęcie tylko spodniej strony skrzydeł. Wykluczyliśmy rusałki, ale co dalej? Napisałam na Uniwersytet Białostocki z prośbą o pomoc w identyfikacji. Nie dość, że dostałam rychłą odpowiedź, to jeszcze w bardzo miłym tonie. I to od…  Marcina Sielezniewa, współautora wydanego przez Multico leksykonu „Motyle dzienne” :) To już nie pierwszy raz gdy zwróciłam się o pomoc do pracownika naukowego uniwersytetu. Różnych bufonów na różnych uczelniach już widywałam, ale jeśli chodzi o nauki przyrodnicze to jeszcze nigdy, wszyscy, do których się zwracałam okazywali się otwartymi pasjonatami, którzy chętnie służyli pomocą takiej anonimowej kurze domowej jak ja:)
Dlatego jeszcze raz szczerze zachęcam- pytajcie nie błądźcie:) a na deser dodaję zdjęcie naszej gwiazdy- nie Sielezniewa ;), a Ogończyka Wiązowca (Satyrium w-album). To niezbyt często spotykany w dorosłej postaci motyl, należący do rodziny modraszkowatych.
1 października 2010 r.
Wybaczcie drodzy tak długie milczenie, ale te siłą wyrwane, krótkie chwile, które nocami zdobywam dla siebie, ostatnio przeznaczam na radosną twórczość ( takie małe rączką dzieła:) ), a ponadto, powoli smakując lekturę, idę z Arkadym Fiedlerem przez motyle jego życia rozkoszując się pięknem podpoznańskich łąk oraz pragnieniem ujrzenia sławetnych dębów rogalińskich. A wiedzcie kochani, ze mój podziw dla motyli jest nie mniejszy niż Zośkowy dla jej ulubieńca- Inachis io :)… A propos tego gatunku, to widzieliśmy go przed dwoma dniami. Zaś w niedzielę spotkaliśmy na starym poligonie pięknego, okazałego jego kuzyna- admirała. Siedział na gałązce dębu rozkoszując się ciepłem jesiennego już słońca. Ale i pszczoły, które też jeszcze nie śpią, siedzą mi w głowie.  Oj siedzą… Nawet Fiedlerowskie strzępy myśli łączą się z pszczelimi…
Dla przykładu w roku, w którym Arkademu umarł ojciec- ostoja miłości do syna i przyrody, mentor i pierwszy nauczyciel entomologii, to jest w roku 1919, w okolicach hiszpańskiej Walencji po raz pierwszy odkryto rysunek naskalny przedstawiający człowieka wybierającego miód z gniazda pszczelego. To prymitywne dzieło sztuki pochodziło sprzed 9-10 tysięcy lat, ale sposób w jaki ten miód wybierano, czyli dosłowne rabowanie związane z niszczeniem gniazd, przetrwał jak i ten rysunek- tysiące lat… Dawniej pszczoły żyły tylko i wyłącznie dziko. Gdy je udomowiono, to znaczy zaczęto je hodować ( co miało miejsce na długo przed Chrystusem, bo przynajmniej przed trzema tysiącami lat), nadal istniały żyjące dziko pszczele rodziny. Nawiążę jeszcze do tego, gdy wyjawię co mi wyznał poznany na Warmii pszczelarz- pan Alfred Zalewski ze Starego Dworu, a co mocno wryło mi się w pamięć…
Zacznijmy jednak od początku. Jeszcze w lipcu poznałam człowieka, który od lat zajmuje się hodowlą pszczół. To właściwie wokół nich kręci się jego życie. Jednak z pewnych powodów rezygnuje on z pszczelarstwa. Smutne to , ale też dopiero później wyjaśnię skąd taka decyzja. Tymczasem pochwalę się, że przegadaliśmy trzy godziny i gdyby nie matkopolkowe obowiązki to pewnie noc by nas zastała, tak interesującym rozmówcą okazał się pan Alfred.
Mówi się o niektórych ludziach, że są pracowici jak pszczółka. Nieprawda. Ludzie dobrowolnie nie zapracowują się na śmierć, a pszczoły mają to w naturze, jakiś taki pęd, który nie pozwala im zwolnić pchając w ramiona śmierci. O pszczole nawet nie mówi się, że zdechła. Pszczoły umierają. To chyba pokazuje jak te maleńkie owady ważne są w życiu człowieka, w przyrodzie w ogóle. Taka robotnica przykładowo, żyje zaledwie około czternastu dni, rzadziej dożywa miesiąca. No chyba, że wylęgnie się na jesieni, to zimowy odpoczynek przedłuży jej egzystencję do wiosny. Natomiast matka żyje do 7 lat, codziennie zajmując się tym samym- wydawaniem na świat nowych zastępów pszczół, najpierw pod postacią jaj, z których dopiero wylęgają się larwy. Co ciekawe, matka nie ma monopolu na swój urząd. Ona sama wciąż zakłada mateczniki. Bez przerwy.  Co 9 dni wylęgają się potencjalne matki i i jeśli pszczelarz nie zdąży ich usunąć, to po dorośnięciu zabierają część pszczół i odlatują, by założyć własny rój, co jak łatwo pojąć osłabia rodzinę. Kolejnym problemem są trutówki. Trutnie są takimi pszczelimi obibokami, które chciałyby mieć wszystko podane, ale krążą pogłoski, jakoby miały czyścić ramki, więc może jednak jakiś pożytek z nich jest w ulu:)? Są też wartownicy, którzy pilnują wylotki- to taka szparka, przez którą pszczoły wychodzą z ula i się do niego dostają. Ciekawostką jest, że to nie wartownicy najzacieklej bronią ula, ale… robotnice! Gdy są akurat w pobliżu, hehe…  Pan Alfred zagląda najczęściej do ula, gdy robotnice lecą na łąkę. Wtedy jest najspokojniej. Poza tym oczywiście jeszcze je otępia dymem z kory brzozowej i zakłada na głowę siatkę, na dłonie rękawice, ubranie zakrywające ręce i nogi. Wydaje się, że najspokojniej pszczoły reagują na biel, dlatego też wielu pszczelarzy nosi białe stroje. Zapach też jest ważny. Żadnych perfum, ostrych aromatów, ani… świeżych skaleczeń. Zaskoczyło mnie to, ale jak się ponoć okazuje zapach krwi może pszczoły rozdrażniać. Tak jak hałaśliwe dźwięki- na przykład kosiarka. Upał też na nie wpływa- widziałam jak zbierały się na wylotce ula, by się trochę ochłodzić  (a dzieciaki wypatrzyły gniazdo małych zdziczałych pszczółek w pękniętym murze gotyckiej bazyliki. Pewnie nawet nie wiedzielibyśmy, że tam w środku jest gniazdo, gdyby nie upał, który zmusił owady do schłodzenia się przy wylocie). A tak na marginesie zdradzę wam radę pana Alfreda co zrobić gdy kręcą się wokół was pszczoły. Aby się od nich uwolnić należy schronić się wśród krzaczków, gałęzi, drzew. To powinno odwrócić ich uwagę. Chyba, ze goni człowieka rozwścieczony rój, wtedy pozostaje jak na filmie na przykład wskoczyć do stawu;)))
Wrócę do ula, który choć taki niewielki, mieści 15, 20, a nawet 25 tysięcy pszczół! Na jednej tylko ramce jest ich 5 tysięcy. Wierzę tu na słowo panu Alfredowi, bo gdy się tak patrzy na te pszczoły, to trudno uwierzyć, że może ich być aż tak wiele:) Na ramkach umieszczone są plastry. Gdy zalepione jest ¾ plastra, to już można wyjmować ramkę, by odwirować miód w specjalnej wirówce. Można go też ssać bezpośrednio z plastra- podobno dobrze to robi na dziąsła. Kiedyś w dzieciństwie  tak robiliśmy. Ależ to była uczta! Zdarza się, ze miód wycieka z ramki- to oznaka, że jest w nim zbyt dużo wody. Co do częstotliwości wybierania miodu, to na Warmii wybiera się go raz- dwa razy do roku. Na południu kraju bywa, że trzy, bo tam wiosna wcześniej się zaczyna. Ilość miodu z jednego ula zależy od wielkości rodziny i waha się w granicach 4-20 litrów na rok z jednego ula. Nie ma czegoś takiego jak miód spadziowy czy grykowy. Oczywiście można takie kupić, ale trzeba mieć świadomość, że wszystkie miody bazują na wielokwiatowym, a gdy w jakimś miodzie pojawi się dużo pyłku z lipy, gryki, wrzosu itd., to wtedy odpowiednio się go nazywa. Pszczoła tak jak człowiek, dla zdrowia potrzebuje urozmaiconej diety, nie przeżyłaby w zdrowiu na jednym tylko gatunku nektaru, dlatego tak ważne jest, by chronić łąki, bo to na nich jest największe zróżnicowanie roślin.  Rodzaj miodu kupujący może poznać po zapachu. Miód spadziowy- mój ulubiony, jest najzdrowszym z miodów, ale ma tę wadę, że krótko się przechowuje. Za to popularny i trochę, przyznam, niedoceniany przeze mnie wielokwiatowy i lipowy przechowuje się najdłużej. Nawet latami:) Z wielokwiatem zawsze kojarzy mi się opowiadanie mojego kolegi- Ingusza o tym jak jego mama jesienią co roku kupuje od krewnych z gór Kaukazu beczkę(!) miodu, która dla ich licznej rodziny starcza zaledwie do… wiosny:)
Jest jeszcze drażliwa kwestia dodawania cukru. Myślałam kiedyś, że jak ktoś dodaje cukier to taki swego rodzaju oszust. Cóż, pan Alfred sprowadził mnie na ziemię, mówiąc, że przed zimą trzeba dodać syrop cukrowy, by rodzina przeżyła. A im więcej tego syropu, tym większa rodzina. Co więcej, teraz powiem coś, o czym już wspomniałam na początku, a co mnie bardzo zasmuciło. Nie istnieje współcześnie pszczelarstwo bez „wspomagania”. Do lamusa poszły leśne barcie, a na porządku dziennym jest podawanie pszczołom lekarstw:(  Podaje się im choćby streptomycynę, penicyliny, a także odymia się na krótko groźnymi (tak dla pszczół, jak i dla odymiającego pszczelarza) środkami chemicznymi w celu wybicia popularnego pszczelego pasożyta- warozy.
No a do tego dochodzą opryski i nawożenie pól. Jeśli pszczelarz nie wie o opryskach w okolicy i wypuści pszczoły, może się to skończyć źle nie tylko dla miodu, ale i dla samych pszczół:( Skład miodu pod kątem zawartości związków chemicznych (nawozów, pestycydów) bada miejscowy sanepid. Przynajmniej u tych pszczelarzy, którzy są członkami związków pszczelarskich…
Jeszcze coś o czym obiecałam wspomnieć. Dlaczego pan Alfred poddaje się? Ma dość tłumaczenia ludziom dlaczego jego miód nie ma tak pięknego koloru, jak miód sąsiedniego sprzedawcy, który go … farbuje, ma dość tłumaczenia, ze tak jak jego wygląda naturalny miód. Ma dość tłumaczenia, ze miód naturalnie się krystalizuje i że najlepiej wcale go nie podgrzewać, bo już powyżej 38 stopni Celsjusza traci swe bogactwo… Smutne trochę, ale cóż, chcemy natury to zaakceptujmy ją bez upiększeń, bo ona taka już jest. Trochę nieforemna, nie zawsze piękna i błyszcząca, ale naturalna:) Jak jabłka z ogrodu babci Gabi… Brzydkie szczerze mówiąc, ale w smaku nic im nie dorówna!
6 sierpnia 2010 r.
Nareszcie! Udało nam się choć na chwilę spotkać z Danką – moją starą koleżanką obdarzoną talentem plastycznym, którego, nie zawsze mając czas i możliwości, daje czasem ujście… dekorując podwórko recyklingowymi rzeźbami. Przez jedną to nawet rozpętała się draka z drogowcami, a było to tak: wieś, w której mieszka Danka to typowa wieś warmińska, czyli kręta, wąska ulica obsadzona szpalerem drzew. Rzadko remontowana, dodajmy… Chodników jak na lekarstwo, a pobocze byle jakie. Za to samochody grzeją jak szalone siejąc postrach wśród kur i… mieszkańców wsi. Jedna z rzeźb, zrobiona m. in. ze starej beczki i folii po balotach znalazła miejsce przy wjeździe do wsi, a przedstawiała… miśka z radarem ( potocznie zwanym „suszarką”) w łapkach;) Efekt cieszył mieszkańców, bo zaintrygowani kierowcy zwalniali, by przyjrzeć się bliżej, pośmiać się. Ale byli i tacy, co zatrzymywali się, by zrobić zdjęcie. Drogowców rozwścieczyła taka samowola. W zaburzonej płynności ruchu dostrzegli niebezpieczeństwo. Obyło się na szczęście bez sądów, ale misiek musiał się szybciutko ewakuować na podwórko autorki…
Poza miśkami są i inne twory. Jest przystojniak Lucjan, który sąsiadom nie chce odpowiadać „dzień dobry”, są zające, ptasiek i rogacze. Jedną z krów, dzięki skomplikowanemu systemowi „tankowania” ( he he, my z Danką wiemy którędy…) daje się doić:) Dzieciakom bardzo się ta rozrywka spodobała, ale naszym głównym zajęciem był tego dnia wyrób twarogu i masła.
Zdradzę tu pewną ciekawostkę. Otóż udój można podzielić na początkowy, środkowy i końcowy. A który ma największą zawartość tłuszczu? Pomyślałby kto, że początkowy, nic bardziej mylnego. Najwięcej tłuszczu jest w ostatnim udoju. Danka dostała kiedyż od młodej ambitnej i chętnej do eksperymentowania laborantki z mleczarni próbki do oznaczania zawartości tłuszczu w mleku. Mleko początkowe miało około 7% tłuszczu, a to końcowe prawie 30%! No, ale dość tych danych-  może przynudzam?
Przejdę więc do praktycznych wskazówek jak zrobić twaróg. To bardzo proste, choć nie każdy o tym wie (mam koleżankę, która mimo swych prawie trzydziestu lat nigdy nie widziała na żywo świni;) Niewiarygodne, a jednak prawdziwe. Przy okazji pozdrawiam Cię Jo). Jest jeden warunek: trzeba mieć, z czego zrobić twaróg. Od razu tez uprzedzam, że ze sporej ilości mleka wychodzi tylko niewielka ilość twarogu. Do jego zrobienia potrzebne jest mleko słodkie i ukwaszone. By mleko zsiadło musi to być najzwyklejsze mleko pod słońcem, takie z bakteriami, najlepiej wiejskie, broń Boże pasteryzowane, bo takie tylko zgorzknieje. Mleko powinno kwaśnieć ze 2-3 dni. Latem to nawet szybciej. Ja użyłam mleka prosto od krowy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by kto tylko ma ochotę, poeksperymentował ze sklepowym. Swoją droga w sklepach można chyba nawet kupić gotowe zsiadłe mleko. Gdy już jesteśmy w posiadaniu owego cudownie orzeźwiającego zsiadłego mleka, a do tego uda nam się go nie spałaszować z ziemniaczkami;), to możemy przystąpić do dzieła. Zajmie nam to tylko chwilkę, jeśli podgrzejemy mleko. A zaczynamy od podgrzania na maleńkim ogniu słodkiego, pilnując, by nie wykipiało;) Potem powoli dodajemy mleko zsiadłe i czekamy delikatnie mieszając aż twaróg zetnie się i oddzieli od serwatki ( serwatkę można wypić, dać psom lub się w niej… wykąpać). Wyłączamy gaz i zostawiamy nasze twarogowe czary- mary do przestygnięcia. Następnie na sitku odsączamy twaróg z serwatki podrzucając go delikatnie, dzięki czemu straci nadmiar płynu i uformuje się w miłą dla oka gomółkę. Tyle. Gotowe. Jakby powiedziała Julia Child: „Bon Appétit!” Dodam jeszcze, ze twaróg, jaki mi wyszedł z tego wiejskiego mleka był bardzo delikatny w smaku, przypominał włoski twarożek capri. Zgaduję, że to za sprawą ilości tłuszczu, ale to tylko moje przypuszczenia.
Jeśli idzie o wyrób masła, to sprawa jest jeszcze prostsza, niż przy twarogu, za to wymaga duuużo więcej cierpliwości. Najtłustszą śmietanę ubija się w prostym urządzeniu różnie zwanym m.in. masłobojką, czy masielnicą albo kiżanką jak mawiano w wołyńskim domu mojej babci. A tak naprawdę wystarczy zwykły, dobrze zakręcony słoik i, jak już wspomniałam, duża doza cierpliwości, gdyż przyjdzie nam długo, monotonnie i rytmicznie machać nim aż masło pokaże się w tłustych grudkach. Początkowo maleńkie, grudki będą obrastały tłuszczem. Gdy uzyskamy spójną jednolitą masę, płuczemy ją kilkakrotnie w wodzie- tyle razy, by woda była przezroczysta. Wsio. I niech nikogo nie martwi biały kolor masła- to tylko kosmetyka. Masło takie, jeśli komuś naprawdę zależy, można „podrasować” dodając soku z marchewki bądź odrobinę kurkumy. Przybierze wówczas ładnego żółtego koloru. Jednak smak pozostanie niezmiennie pyszny, czy to przy białym, czy przy żółtym kolorze masła;) Palce lizać. Polecam chleb z samym takim własnej roboty masełkiem.
Ps. A dziś robiliśmy z babcią pyszne bułeczki jagodzianki- z zebranych wczoraj jagód. Opisywać tego nie będę, bo blog wkrótce zamieni się w kulinarny, ale dla chętnych zamieszczę przepis na facebooku. Jagodzianki mojej babci są najpyszniejsze na świecie. Takie „slowfoodowe” (mógłby ktoś wymyślić polski odpowiednik tego słowa- mnie brak weny;)…), bez żadnych spulchniaczy. Czysta natura:) Chętni podniebiennych rozkoszy- szukajcie receptury na profilu Matka Polka
28 lipca 2010 r.

Dzień okropniście dokuczliwy. Jeden z tych parnych, nie dających wytchnienia, lejących z nieba żarem dni, kiedy nie ma gdzie się skryć, a chłodny prysznic nie przynosi ulgi. Jakoś to przetrwaliśmy, a wieczorem, gdy temperatura spadła do „zaledwie” trzydziestu stopni wybraliśmy się na działkę. Plan był taki, by dzieciaki mogły sobie pobiegać w samych majtasach, uciekając (albo wręcz przeciwnie, he he) przed prysznicami ustawionymi przez babcię w ogórkach. Mieliśmy dojść do babci, która wybrała się nieco wcześniej, ale nastąpił poślizg wywołany pewnym niespodziewanym, a niemożliwym do zignorowania zdarzeniem.
Otóż miało ono miejsce, gdy szliśmy na działkę jedną z najstarszych w miasteczku, szczęśliwie ocalałych przed spaleniem z rąk pijanych radzieckich „wyzwolicieli” uliczek. (Dawniej chodziło się na skróty pięknymi podmokłymi łąkami, ale część działkowców zniszczyła drewniany mostek na rzeczce, twierdząc, że tamtędy nocą uciekają złodzieje kur, hodowanych przez część działkowców). Przy jednej ze starych kamienic dostrzegliśmy przestraszoną szarą kulkę próbującą wbić się w ścianę zbiegającą się ze schodkiem. Szybko przyjrzeliśmy się kupce nieszczęścia, po czym nastąpiła rzeczowa diagnoza: drżąca szarość to pisklątko bliżej nieokreślonego gatunku, z właściwymi piórkami na skrzydełkach i puchem na grzbiecie, z zamkniętymi oczkami, walącym serduszkiem i desperacko zaciskającymi się na palcach, zaskakująco silnymi szponkami. Skrzydełka wyglądały na nieuszkodzone.
I tu pojawił się dylemat: dwie czwarte dyskutantów (to jest Zośka i Szczypior) było za tym, by pisklę zabrać do domu i „łapać mu muchy i robale” (cytat z Zośki). Jedna trzecia to Brunisław- od głosu się co prawda nie wstrzymywał, ale nie potrafił wyartykułować niczego zrozumiale, więc wyłączyliśmy go z głosowania. No i jeszcze ja – stanowczy sprzeciw. Ptasi azyl w naszej okolicy to abstrakcja, a kliniki weterynaryjne nie skupiają się na takich sprawach jak pisklęta. Szybka decyzja i dzwonimy do koleżanek ze wsi. Żadnej z trzech nie udało się, mimo sporych starań , by odchować pisklęta. Jeszcze telefony do dwóch weterynarzy – obaj są jednogłośni w poglądzie, by zostawić w bezpiecznym miejscu blisko tego, w którym pisklę zostało znalezione.
Odnosimy to szare, zdane na naszą łaskę maleństwo w najbliższe krzaczki, a dzieciaki snują domysły: a może uczyło się latać („ale czemu z zamkniętymi oczkami?”- znów Zośka), może wypadło z gniazda (a rodzice nie przylecieli: „bo ciągle ludzie chodzą po chodniku?”- tu popis dedukcji dał Szczypior), a może jakiś drapieżca je wystraszył lub też upał sprawił, że wyskoczyło (na to Brunisław przeciągle i pytająco:- „Yyyyyy”)? Zostawiamy ptaszka dyskretnie w trawie pod krzaczkiem mając nadzieję, że żaden kot go nie dopadnie i idziemy odkrywać działkę.
Wracamy późno. Jeszcze przed dziesiątą wieczór dzieci nie są odszorowane (jak się okaże dopiero następnego dnia pomoże trochę obcięcie paznokci u stópek;)…).
Gdy dwa dni potem ulegam mojej brygadzie, by sprawdzić miejsce, w którym zostawiliśmy ptaszka, Zośka stawia tezę, że „jeśli na tlawie nie ma lkwi” (czyli krwi; ciągle ma problemy z „r”!), znaczy to, że ptaszek mógł się uratować. Na to Szczypior całkiem rezolutnie dodaje: „i piól! Bo jeśli są to pewnie go kot zeżalł”. Nie odnajdujemy żadnych śladów i uspokojeni wracamy do domu.
Jeśli chodzi o zabieranie ptaków czy innych zwierząt do domu, to nie powinno się tego robić, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Tylko niestety określenie tej konieczności lub jej braku nie zawsze jest łatwe. W ubiegłym roku, w parku miejskim spotkaliśmy skaczącego pd drzewem sporego pisklaka. Nie wzięliśmy go. Był zdrowy i ewidentnie uczył się latać. W przypadku z ostatnich dni straciliśmy pewność.
Tak czy siak dobrze zrobiliśmy, bo w drodze na działkę, kilkanaście metrów dalej, natknęliśmy się na identyczne pisklę. Niestety martwe – widać zdążyło wskoczyć na ulicę i choć znalazło się blisko jej kraju, tuż przy chodniku, zostało rozjechane. Kolejne kilkanaście metrów dalej – w małej trawce pod budynkiem starego młyna dostrzegliśmy kolejne. Całe, lecz niestety też martwe – pewnie padło od upału. „Nasz” pisklak miał szczęście, że siedział w cieniu, dziobem zwrócony ku ścianie, a nie jezdni. No i trafił na nas. Miejmy nadzieję, że ocalał.
Zagadką pozostaje dla nas nadal gatunek ptaszka… Nad głowami latają tam całe masy jaskółek, gżegżółek i jerzyków… A może ktoś z czytelników rozpozna co się kryje na zdjęciach i zaspokoi naszą ciekawość?

16 lipca 2010 r.
Czwarta rano. Jem szybkie śniadanie i pędzę do mamy, z którą umówiłam się na jagody. Im wcześniej wyjdziemy, tym lepiej dla nas, bo potem upał nawet w lesie jest nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy człowiek ubierze się „pod kleszcza i żmiję”, czyli w długie spodnie, kalosze i na długi rękaw. Jeszcze tylko rzut oka na termometr i… o Matko Boska! Dwadzieścia pięć stopni o czwartej rano!!! Nie ma co zwlekać, zwłaszcza, że dzieci zostawiam pod opieką ich babci. A póki co, niech jeszcze trochę pośpią.
Krótko po wyjściu od teściów zauważam brak aparatu. Nie chcę tracić czasu na powrót, więc go sobie odpuszczam, ale już uśmiecham się pod nosem, bo czuję, że zobaczę dziś coś interesującego – jak zawsze, gdy nie mam przy sobie nic poza własną pamięcią ;) I rzeczywiście, już po drodze do mamy widzę podmokłe łąki malowniczo otoczone ramionami Łyny. To stołówka i lęgowisko licznego ptactwa, ale także innych zwierząt, między innymi chronionego kumaka nizinnego. Nad łąki opada gęsta, tajemnicza mgła i od razu przed oczami staje mi scena z miejscowej legendy, jak to jakiś władca zobaczywszy to miejsce rzekł tylko dwa słowa: „dobre miejsce”. Bo istotnie w tamtych czasach było idealne pod względem obronności. Dla mnie teraz jest idealne pod względem malowniczości, a także walorów przyrodniczych. Ale to tylko preludium do tego, co spotyka mnie w lesie…
Las jest ciepły i pachnący, wciąż jeszcze daje orzeźwienie przed coraz bardziej stanowczo lejącym się z nieba żarem. Nie spotykamy tego dnia w lesie ani żywej duszy. Nic tylko my i tętniący życiem las. Coraz to słychać z różnych stron tajemnicze szelesty ściółki, spadające z trzaskiem z drzew gałązki, szyszki, powietrze świszczące cicho rozdzierającymi je skrzydełkami spadających małych żarłoków, którym nawet upał nie odbiera apetytu. Z oddali słychać pracowite stukanie dzięcioła, a tuż nad moją głową rozlegają się śpiewy nieznanego mi ptaka. Zupełnie obce i głośne. Nigdy wcześniej takich nie słyszałam. Nie mogę nic dostrzec, bo korony drzew są bardzo gęste. Skupiamy się na jagodach. Po małym rekonesansie dochodzimy do wniosku, że poszukamy dalej, bo tu jagodnik, choć rozległy i gęsty, to bardzo ubogi w owoce, a listki zbrązowiałe i poschnięte.
Jestem na dróżce, coraz bardziej zalewanej słońcem. Przed sobą widzę jakiś intensywny ruch, więc zaintrygowana podchodzę bliżej. To padalec chcący się dostać do przydrożnych krzaczków jagód. Wije się i pręży jak szalony. Ogonem wywija esy floresy, a głowę desperacko wyciąga w kierunku zieleni. I już nie wiem sama, może to wcale nie padalec, tylko duszący ofiarę gniewosz. Gdy jestem już przy obiekcie tego zamieszania, widzę, że to istotnie padalec, a wije się tak, bo… zaplątał się w cienką, ale rozkrzewioną gałązkę. Co za widok! Dopiero zauważam, że w tej plątaninie odnóżek gałązki i szalejącego ciała padalca siedzi skamieniała i przerażona… żabka! Pewnie myśli, że za chwilę zostanie zjedzona. Zupełnie się nie rusza, wygląda jakby była martwa. W końcu ta beznoga jaszczurka uwalnia się i ginie w zieleni jagodnika, a żabka… dalej siedzi nieruchomo. Pomagam jej lekko otrząsnąć się z szoku, popychając ją lekko paluchem, a ta odskakuje jak poparzona i już wszystko wraca do normy.
Szkoda, że nie miałam aparatu, bo to był naprawdę interesujący widok zobaczyć żabkę w pętli niezainteresowanego nią padalca :) Ten niegroźny padalec, tak doskonale widoczny na ścieżce, wpełznąwszy w zieleń od razu stał się niezauważalny, choć wiedziałam, że tam jest i starałam się go wypatrzyć. Nasuwa mi się refleksja, że żmija zygzakowata byłaby tak samo trudna, jeśli niemożliwa do wypatrzenia w jagodniku. A tym samym uniknięcie ugryzienia przez nią po włożeniu łap w krzaczki jest niemal równe zeru. I pół biedy jak ktoś nie jest uczulony na jad… Ja mam jedną, póki co sprawdzającą się, metodę: kalosze i tupanie. No i staram się nie rozglądać za ptakami, tylko patrzeć pod nogi, choć muszę przyznać, że to niełatwe :) Kalosze są dosyć grube i nieźle chronią, a tupanie wywołuje wstrząsy i uprzedza żmiję przed naszym nadejściem. Jest co prawda głucha jak pień, ale świetnie wyczuwa wszelkie drgania podłoża. No i co ważne, woli unikać kontaktu z człowiekiem, więc chętnie schodzi z drogi, odpełzając sobie znanymi ścieżkami.
Innym razem też na jgodach spotkałam jaszczurkę żyworodną. Jest popularna i często  widujemy z dzieciakami całe dziesiątki tych gadów wygrzewające się na słonecznym skraju lasu. Ale, zwłaszcza dzieciakom, trudno je dostrzec, bo z prędkością światła czmychają wśród sosnowego igliwia, na którym zwykle „stacjonują”. Tym razem było inaczej. Spotkałam jedną na podleśnej dróżce. I bardzo chciałam ją sfotografować dla dzieciaków, które spały jeszcze w najlepsze w domu. Zachodziłam jej drogę, krążyłam wokół niej, byle tylko zrobić dobre ujęcia. A ona denerwowała się coraz bardziej. W końcu to maleńkie i zupełnie niegroźne stworzonko o wielkim duchu otworzyło pyszczek próbując mnie odstraszyć. Zupełnie jakby chciało powiedzieć: „  Zostaw mnie babo w spokoju!”. No to je zostawiłam. Nie chciałam już męczyć jaszczurki, a i rozbawiła mnie swą odwagą. Dołączam zdjęcie, żebyście wszyscy mogli zobaczyć ten okaz. A i jeszcze Zośkę z naszego spaceru leśnego, gdzie okrzyknęła się Leśną Królewną. Koronę stanowił wianek, którego owoce złupił później rozbójnik Szczypior terroryzując piękną królewnę… pistoletem z patyka;)
Tak to nam leniwie upływa pobyt na Warmii. Czas dzielimy między wypady do lasu i nad jezioro, najgorsze upały próbując przetrwać przy lekturze. A czytamy ostatnio „Małomównego i rodzinę” Małgorzaty Musierowicz. Bardzo wakacyjna powieść dla dzieci, trochę wpisująca się w to, co my tutaj przeżywamy, ale o tym więcej w następnym odcinku:)
Pozdrawiam serdecznie i wakacyjnie beztrosko. Matka Polka:)))
2 lipca 2010 r.
Przedostatnia niedziela upłynęła pod znakiem I tury wyborów prezydenckich i deszczu. Drobnego, ale gęstego na tyle, by przeszkodzić w pójściu na rower. Plac zabaw też ociekał wilgocią…  Przespacerowaliśmy się zatem kawałek do… śmietnika, gdzie wyrzuciliśmy plastiki i stłuczkę szklaną, a potem trochę potańczyliśmy na deszczu śpiewając „I`m singing in the rain”. Kręciliśmy na chodniku parasolkami, chlapaliśmy wodą, choć nie mieliśmy kaloszy, a zwykłe buty – zupełnie jak Gene Kelly. Pomyślałby kto, że zwariowaliśmy, ale pogoda i wczesna dosyć pora sprawiły, że ludzi było jak na lekarstwo. Nawet mimo wyborów. A jak już jesteśmy przy tym temacie, to nie mogę nie wspomnieć o tym, jak kupiłam kolorowy magazyn. Właściwie, to niewiele tam było do czytania poza dwoma wywiadami, dla których zresztą kupiłam ów periodyk. Na okładce byli dwaj kandydaci do fotela prezydenckiego: Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński. Zośka, wskazując na tego drugiego powiedziała, że na niego będzie głosować ( hi hi, jakby miała prawa wyborcze…), na co Szczypior od razu stanowczo objawił, że on będzie głosował na „innego” pokazując palcem sylwetkę na zdjęciu. Spytałam rozbawiona i zaciekawiona jego argumentacji, dlaczego? Odpowiedział, że jego kandydat jest fajniejszy, bo ma… okulary i wąsy ;) Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że ukochany dziadek Szczypiora też ma okulary i wąsy…
W ogóle dzieciaki bardzo interesują się otaczającym światem, śledzą doniesienia mediów itp. Kolega Zośki na przykład, śledził słupki sondaży w prasie, przy czym gdy je już przeanalizował stwierdził, że… nie ma, po co iść na wybory, bo on już wie, kto wygra. Na skonsternowane miny rodziny odparł, że „przecież wiadomo, kto ma najwyższy słupek”;) A lubiąca zwierzęta koleżanka Zośki stwierdziła, że będzie głosować na upatrzonego kandydata, bo ten… ma kotka;) Szczypior nie donosił nic o sympatiach politycznych swoich kolegów z grupy, ale za to sam doskonale wie czego chce, co wyraził głośno wchodząc na salę i kierując się do pierwszej z brzegu pani z komisji wyborczej: „- Dzień dobly. Pszyszedłem wyblać plezydenta, bo jeden zginął w samolocie, a jak dlugi zginie, to tesz pszyjdę”. Zakłopotana w porę odciągnęłam go od rozbawionych pań, bo kontynuowałby – w domu to ze dwudziestu prezydentów już tak uśmiercił, za każdym razem dodając, że pójdzie „wyblać następnego, a jak my tesz umrzemy, to inni będą wybielać”. Jakkolwiek by nas to wprawiało w zakłopotanie czy bawiło, jedno jest pewne – dzieci bardzo interesują się polityką i chcą jak najwięcej na ten temat wiedzieć.
Pogoda sprzyja spacerom i zabawie, bo gdy nie pada, jest ciepło i przyjemnie, nawet gdy słońce chowa się za chmurami. A jak się tak chowa, a czasem zaczepnie łaskocze nas w nosy zza chmurki, to interesująco gra światło na budynkach, w koronach drzew, w kałużach. Wywołuje takie nasze małe impresje – dzieci poznały to słowo dzięki interesującej lekturze: „Linnea w ogrodzie Moneta”. To miła i sympatyczna książeczka o przyjaźni dziecka i staruszka, i o łączącej ich pasji – malarstwie Moneta. Bohaterowie razem wyruszają do Paryża, a podróż jest dokumentowana przez dziewczynkę. Kolorowe reprodukcje obrazów, przystępne opisy, ciekawostki (np. o ośmiorgu dzieciach Moneta i o jego postępującej, aczkolwiek uleczonej ślepocie), wtrącone obrazki liści charakteryzujące poznane przez bohaterkę drzewo sprawiają, że dzieci z zainteresowaniem słuchają opowieści. Po lekturze rozpoznają obrazy i wymienione gatunki flory. My dowiedzieliśmy się, jak wygląda zimoziół (zimoziół północny, czyli po łacinie linnea borealis; rośnie w Borach Tucholskich, jego kwiaty to delikatne dzwoneczki).
Sezon letni zaczął się u nas dżemem truskawkowym. Dostaliśmy zdrowe, niczym niepryskane truskawki ze wsi. Z części zrobiłam dżem truskawkowo-waniliowy, a z drugiej części truskawkowo-kawowy. Takie eksperymenty. Nie wiem, ile to postoi, ale mam nadzieję, że przetrwa do zimy – zdrowo posłodziłam. Lubię jedzenie w duchu slow food, ale wanilia wystąpiła tu w formie waniliny, bo nie stać naszej licznej rodziny na taką w laskach. To i tak niewielki kompromis. Myślę, że rozwinę temat slow food, wakacje i różne festyny, które nas czekają, będą temu sprzyjać, jednak na razie żyję podwórkowymi szaleństwami i… myślą o wyjeździe na Warmię. Już powoli obmyślam plany :)
Ps. Fasola „wygląda na dziewczynkę”, ale nie przywiązujemy się do tej myśli, bo pomyłki w tym temacie często się zdarzają. Okazuje się często, na którymś tam USG, że jednak coś tam się wcześniej ukryło między nóżkami. Albo nie okazuje się wcale i zaskoczenie jest dopiero na sali porodowej ;) (Mieliśmy taki przypadek w rodzinie, Ania okazała się… Pawełkiem :)) Ważne, że dzidziuś zdrowo rośnie.
Ach, omal zapomniałam się pochwalić, że na zaproszenie znajomych byliśmy na Wiankach 2010 pod Warszawą. Chłopcy wcześnie wrócili z A. do domu, a my z Zośką, mimo mżawki, w płaszczach przeciwdeszczowych, byłyśmy niemal do końca. Obejrzałyśmy występ miejscowego chóru, a także koncert gwiazdy wieczoru – (uwaga, uwaga! olsztyńskiego, sic!) zespołu Horpyna. Strasznie się Zośce spodobali, a dodam, że widziała i słyszała ich po raz pierwszy. We mnie wywołali miły sentyment. A czadu dają jak dawniej ;) Jednak największe wrażenie zrobiła na nas rekonstrukcja osady wojów starosłowiańskich. Oprócz uzbrojenia, którego można było dotknąć, a nawet przymierzyć (Zośce mało głowy nie wcisnęło w ramiona jak nałożyła hełm; )), pokazali obrzęd składania ofiary płomieniom, a nawet… starosłowiańską kuchnię. Podczas obrzędu kapłan chodził wokół ogniska, kadził palonymi ziołami, prosił o opiekę Słońce, na ogień lał miód (pitny), sypał na lud kaszą, aby tak się sypały błogosławieństwa. Dzielił się też tym miodem z najdzielniejszymi wojami, a pili z… rogu. Na koniec kapłan wszystkim życzył powodzenia, błogosławił i zagrał na rogu w cztery strony świata. Z ciekawostek dodam, że jedna ze skórzanych kolczug (nie bardzo wiem czy poprawnie to nazwałam) odziewała Daniel Olbrychskiego w filmie „Stara baśń. Kiedy Słońce było bogiem”. Co do kuchni, to mieli uwędzony łeb wieprza (Szczypior siadł na stylizowanym krześle obok ławy, na której leżał łeb, ale szybko uciekł. Łeb niesłychanie cuchnął, ale niewiasta wojów, zresztą bardzo miła, zlitowała się i usunęła tą niewątpliwą atrakcję poza zasięg naszych nosów). Były też podpłomyki, które wojowie piekli na blasze, podgrzewanej od spodu płomieniami z ogniska. Podawali je z dżemem brzoskwiniowym – choć brzoskwiń raczej wtedy Polanie nie jadali ;). Poza tym była degustacja kwasu chlebowego. Zocha piła pierwszy raz, ale tak jej posmakowało, że bez skrępowania biegała, co i rusz do wojów po dolewkę… Weszła z nimi w niezłą komitywę. Czyżby to ten kwas tak ich połączył;)? Mnie najbardziej podobało się coś, na co liczyłam i co żyło w mojej wyobraźni na temat Słowian – garnek zawieszony na trójnogu. Ugotowano w nim zupę jabłkową. Ogrzewany był oczywiście ogniskiem, nad którym wcześniej piekły się podpłomyki.  Takie kulinarne doznania, zwłaszcza tak przyjemne, tak smakowite, bardzo uatrakcyjniają edukację, bo przybliżają nam temat, sprawiają, że staje się bardziej rzeczywisty, przyziemny. Tę grupę entuzjastów kultury Słowian, krzewienia jej, można znaleźć w Internecie. Prowadzą nieco koczowniczy tryb życia, więc tak najłatwiej ich „złapać” gdyby ktoś chciał ich zaprosić do swojego miasta. W tej chwili nie pamiętam adresu strony, ale obiecuję sprawdzić i zamieścić na stronie Matki Polki na Facebooku. Tak tak, Matka Polka ma konto na facebooku i tam zamieszcza wiele interesujących linków dotyczących nie tylko ekologii, ale także edukacji, kultury (związanych z dziećmi) oraz (tak przed wakacjami) turystyki.
PS. Mam teraz więcej czasu, bo przed dwoma dniami starszaki pojechały z dziadkami na Warmię. To ich pierwszy wyjazd bez rodziców, ale jak to chyba często bywa, my, tzn. ja i A. bardziej przeżywamy to od nich. Choć przyznać muszę, że Brunisław też wygląda jakby smętniej, snuje się po domu, zagląda na łóżka dzieciaków i bardzo się cieszy, gdy do niego dzwonią:) Po wyborach jadę z Brunisławem na Warmię pociągiem. Dla niego to chyba dopiero druga czy trzecia tak długa podróż pociągiem. Niezła przygoda :)
Pozdrawiam serdecznie i życzę udanych wakacyjnych wojaży :)!
30 maja 2010 r.
Pamiętacie Państwo komedię z gubernatorem Californi w roli głównej, w której zagrał on… ciężarnego mężczyznę? Mało śmieszne mnie się to wydało, ale na pewno fantastyczne. Dziś sytuacja wygląda zgoła inaczej…  Być może część z Was, moi mili przyrodnicy, domyśla się do czego zmierzam, ale zanim przejdę do sedna sprawy, pochwalę się jeszcze, że ostatnio, podczas Bruniowej drzemki,  udało mi się obejrzeć interesujący film o żabach. Nie były to nasze, polskie żaby, ale to, co je spotkało grozi wszystkim żabom świata, zresztą nie tylko żabom, bo również innym stworzeniom – w tym i w pewnym wymiarze człowiekowi… Wydawałoby się, że żaby mają się nijak do… opalania. A tu zaskoczenie, choć właściwie nie mam na myśli samego opalania, tylko ochronę przed szkodliwym promieniowaniem słonecznym. Robi się coraz cieplej, spomiędzy deszczowych chmur śmiało przebłyskuje słońce. Zaczęłam myśleć o jakimś preparacie ochronnym dla mojej brygady, bo ostatnio coraz więcej przesiadujemy na powietrzu. I jak zaczęłam drążyć, szukać, googlować, to okazało się, że wybór takiego preparatu to bardzo poważna sprawa…
Teraz wyjawię, co przytrafiło się żabom z filmu. Żaby piją wodę przez skórę (jak Zośka była mała, to tego nie wiedziałam;) ). Na skutek przenikania do wód mnóstwa związków chemicznych, m.in. w postaci wyrzucanych do toalety lekarstw, a także wydalanych przez kobiety hormonów z zażywanych przez nie pigułek antykoncepcyjnych, żabie samce tracą swój samczy wigor. Co więcej nawet przeobrażają się na tyle, że są w stanie rozmnażać się z innymi samcami, składać skrzek i dochowywać się potomstwa (obserwowano także deformacje ciała, także u innych zwierząt). O ile każdy rozsądny człowiek wie, że niezużyte lekarstwa powinno się odnosić do aptek, które je odpowiednio likwidują, o tyle nikt chyba nie wie jak rozwiązać tak błahą, zdawałoby się, sprawę… siusiania. Kluczowym jest tu fakt, że oczyszczalnie ścieków nie są w stanie zneutralizować tych substancji pochodzących z leków, a problem jest  poważny i chyba mocno niedoceniany.  I podobnie działają filtry zawarte w środkach chroniących przed słońcem. A przynajmniej część z nich, bo te dzielą się na mineralne i chemiczne. Wadą mineralnych jest to, że zawarte w nich tlenki cynku i tytanu bielą skórę, przez co wyglądamy prawie jak piekarz na zmianie ;), ale zaletą jest to, że są przyjazne przyrodzie. Zaletą filtrów chemicznych jest łatwość aplikacji, przezroczystość i szersza dostępność, zasadniczą wadą zaś to, że działają jak hormony. Spływając z nas pod prysznicami, ale także w rzekach, jeziorach czy morzu hamują rozmnażanie nie tylko u żab, ale także u ryb, ptaków. A przenikając do wód gruntowych, trafiają wraz z wodą do ludzkich organizmów…
I jeszcze ostatnia powódź! Aż strach pomyśleć, co rozlało się po Polsce wraz z tą woda, co wymieszało się z wodami gruntowymi, co spłynęło do rzek, jezior i do morza. Widziałam wypowiedź pewnego marynarza, który stwierdził, że Bałtyk jest duży, że te brudy rozejdą się po całym akwenie i będzie cacy. Chyba nie pomyślał o tym czego nie widać – o tych wszystkich nawozach, nieczystościach biologicznych i chemicznych, o tym jak to wpłynie na faunę. I jakby już Polska mało wycierpiała, to jeszcze tylu ludzi zginęło w powodzi! A ilu straciło wszystko, co mieli! To przerażające, jak ciężko musi być teraz tym ludziom. Wkrótce wybory, więc wszyscy prześcigają się w trosce o powodzian i w składaniu im obietnic pomocy. Już za parę tygodni będzie po wyborach i tu jest nasz, wszystkich Polaków obowiązek, żeby odpowiedzialnie, rozsądnie wybrać prezydenta. Takiego, który dopełni swych obietnic, który zadba o naród, w tym o tych nieszczęsnych ludzi także później.
Abstrahując od ogólnopolskich czy ogólnoświatowych tematów, a wpuszczając lekki powiew optymizmu, muszę pochwalić się, że w końcu moje dzieciaki mniej chorują :))) Dwie trzecie chodzi codziennie do przedszkola (właściwie to trzy trzecie, rano i popołudniu, ale tylko starszaki tam zostają), po parę godzin przesiadujemy na placu zabaw, w weekend wybraliśmy się na piknik na łono przyrody. Fajnie jest. No a wczoraj był Dzień Matki. Byliśmy z Brunisławem na dwóch imprezach przedszkolnych – u Zośki i Szczypiora. Było cudownie. Szczypior głośno śpiewał, gestykulował, głośno i wyraźnie recytował wierszyk, co nagrałam dla reszty rodziny, bo na słowo to by chyba nie uwierzyli. No i dostałam od niego cudowne korale z makaronu, które dumnie nosiłam aż do wieczora:) Zośka recytowała z piękną intonacją, ładnie śpiewała, przezabawnie i przeuroczo tańczyła i… grała na dwóch instrumentach :) Jej koleżanka recytowała niefortunny wierszyk, chyba ułożony przez którąś z pań, za który pewnie same by się obraziły, gdyby był o mamach. Ale był o tatusiach. A tytuł przedmiotowo brzmiał : “Do czego służy tatuś?”…  Dziewczynka wyliczyła funkcje taty, jakby czytała instrukcję obsługi robota kuchennego, puentując zdaniem, że tata służy też do tego, by wrzucać złotówki do skarbonki… Na szczęście faceci mają chyba większy dystans do siebie i tak łatwo się nie obrażają, ale nie zauważyłam, by któraś z mam była skonfundowana. Za to przytakując głowami ,radośnie chichrały jak małe dziewczynki, co było całkiem zabawne. A Brunisław? Świetnie się tam odnalazł, zwłaszcza na poczęstunku po występach ;) Bardzo mu się podobały te małe stoliki i krzesełka, sam się obsługiwał (nawet kompot próbował sam nalewać, do kawy też się rwał…) Trochę się też pobawił, choć głównie kręcił się po orbicie wokół stołów…;)
To tyle u nas. Ja znów tyję :) A A. ciężko pracuje i jest tym już mocno zmęczony.
PS. Mamy zwierzaka. Zwierzaka to mocno powiedziane, bo mowa o Tadeuszu, czyli kolejnym pająku w naszej rodzinie, który od kilku dni okupuje łazienkę. Pająki i rybiki cukrowe to jedyne zwierzęta moich dzieci, ale dopóki same nie są w stanie odpowiadać za żadne „prawdziwe” zwierzę, dopóty na nic innego nie przystanę. Jestem twarda w tym temacie, bo nie wyobrażam sobie siebie i trójki (a wkrótce czwórki) dzieci i do tego, dajmy na to, psa… Kto by kogo prowadził;)? No i jeszcze „coś”, czego pies sam po sobie nie posprząta, a nie wyobrażam sobie, by to zostawiać na trawnikach… Ble fuj jak mawia Szczypior;)
Do miłego…:)
5 maja 2010 r.
Witajcie po bardzo długiej przerwie!
Za nami trudny okres. Trochę zmian, trochę stresów. Chodziłam wciąż senna i apatyczna. Całkowicie brakowało mi energii. Ciągle chciało mi się spać. Obowiązki domowe ograniczyłam tak, że już bardziej się nie dało. A. z trwogą patrzył na stan mój i… naszego mieszkania. Raz nawet, gdy Brunisław poszedł spać, dałam dzieciakom paczkę ulubionych rodzynków, włączyłam im „Akademię Pana Kleksa” na dvd i… poszłam na godzinkę spać! Potem się trochę zmobilizowałam. A co do Brunisława, to spieszę donieść, że już wyszedł z mleczno-cycusiowego uzależnienia. Ba, nawet śpi na piętrowym łóżku. Bez obaw, śpi na dole, na dawnym miejscu Szczypiora. A Szczypior śpi na górze, na dawnym miejscu Zośki. A Zośka? Zośka wyprowadziła się do komputerowego i okrzyknęła go „soimpokojem”. Nie przeszkadza jej nawet, że w tym „swoimpokoju” ma sterty nieokiełznanego jeszcze przeze mnie prania, ani to, że nie ma tam nic osobistego. Póki co. Musze się wziąć za przeglądanie ofert firm robiących jakiś tanie meble z płyty. Takie pod wymiar. Babcia obiecała sfinansować meble do pokoiku. Gdy to się stanie, Zośka będzie dopiero mogła mówić, że mieszka w iście „swoim pokoju”. Ach, no i jeszcze zamierza na drzwiach umieścić swoje  imię. Mam nadzieję, ze nie wpadnie na pomysł umieszczenia na nich również zakazu wjazdu, hehe…
Już drugi tydzień jesteśmy w domu. Wcześniej przez prawie miesiąc siedzieliśmy na Warmii. Bardzo tam odpoczęłam, choć zajmowałam się dzieciakami bez obijania (za dużo ich jest, by jakaś miła ciocia czy babcia chciała je wziąć wszystkie na spacer na przykład; )… Choć raz, jeden jedyny, pierwszy raz odkąd mamy dzieci spędziliśmy z A. noc poza domem. Sami! Bez dzieci! Pojechaliśmy na wesele znajomych, na tyle daleko, by tam nocować. Myślałam, ze wyśpię się, ale chyba jakiś instynkt, czy może bardziej nawyk kazał mi obudzić się o… szóstej! Teraz zresztą też się nie wysypiam. Męczę się kręcąc się w łóżku z boku na bok. Schudłam, choć byłam już ładnie zaokrąglona. Zalewają mnie setki myśli o tym, co mam zrobić, a o czym wciąż zapominam, albo na co nie mam czasu. No i ciągle myślę o katastrofie pod Smoleńskiem. Nawet koszmary miewam. Tyle jest niedopowiedzeń, tyle znaków zapytania, a mam wrażenie, ze większość ludzi guzik obchodzi najbardziej priorytetowa sprawa – wyjaśnienie przyczyn. Co więcej, będąc na spacerze z dziećmi słyszałam wypowiedzi młodych rodziców typu: „wyszliśmy na spacer, bo co tu robić, nawet nie ma co oglądać w telewizji, bo ciągle mówią tylko o jednym…”, albo „ nawet „You Can Dance” nie puścili!” Skandal i hańba, ale co z takimi robić? Jest pozytyw tej sytuacji taki, że przynajmniej zamiast spędzać czas przed telewizorem, zabrali dzieci na wspólny spacer…
Będąc na Warmii, prababcia Irka dofinansowała dzieciaki. Ku ich radości, część sumy poszła na zabawki. Szczypior wybrał hodowlę mrówek z lupą, mającą pojemniczek, który przykrywa nawet niebezpiecznego i agresywnego owada. Można go spokojnie obejrzeć z każdej strony, a potem bez szkody dla niego wypuścić na wolność. Zośka wybrała sobie odkurzacz do owadów. Ze względu na owadzie bezpieczeństwo ma małą moc ssącą, przez co nie wszystkie wyłapuje, ale jakoś sobie radzimy. Odkurzacz warczy przy tym jak wiertara i jak łatwo się domyślić jest źródłem zazdrości Szczypiora… Ale czasem się dzielą;) Nawet A. z zainteresowaniem oglądał złapaną osę, choć boi się ich bardzo i gdy jakąś zobaczy wywija dziwny, paniczny taniec- połamaniec, machając przy tym czym się da;) Komicznie to wygląda. Po powrocie do domu znaleźliśmy na podłodze suchego trzmiela i od razu stał się on naszym najważniejszym obiektem, skrzętnie przechowywanym i chronionym przed łapkami Brunisława. A. oczywiście jak tylko usłyszał słowo „trzmiel”, niepomny na drugie dodane słowo „martwy” krzyczał z daleka: „uważaj, bo może jeszcze użądlić! Może tylko śpi!” ;)
Z naszej obserwacji drzew chyba nici, bo na Warmii jeszcze pąki się nie rozwijały, gdy wyjeżdżaliśmy, a gdy przyjechaliśmy na Mazowsze uderzyła nas buchająca życiem przyroda. Co ciekawe, choć na Warmii, jak wspomniałam, wszystko jeszcze było uśpione, to w jednym miejscu w Lidzbarku Warmińskim kasztanowce miały już olbrzymie liście. A już parę ulic dalej znów pąki. Jakaś oaza ciepła i słońca czy co:)?
A wiecie, że ostatnio wygrałam konkurs plastyczny? Nie będę się wdawać w szczegóły, ale pochwalę się, że dostałam fajne nagrody, m.in. duży album o przyrodzie Warmii:)))
To by było na tyle chyba. Nie będę już przynudzać, a i… Brunisław wkrótce się obudzi:) Postaram się teraz bardziej regularnie odzywać. Was też zachęcam do odzywania się. Jak nie we własnych blogach, to może chociaż w komentarzach pod „zielonolekcjowymi”? Trzymajcie się ciepło tej chłodnej ostatnio i deszczowej wiosny!
4 marca 2010 r.
Witajcie Kochani:) Witajcie, Ci, z którymi dopiero się poznaję! Witajcie i Ci, z którymi już się poznałam, dzięki Mojemu Ekologicznemu Pamiętnikowi!
Jak powiedział jeden z ulubionych bohaterów moich dzieci – Pan Kleks;):”- Spotkamy się w innej bajce”.  I tu jest ta cezura dzieląca jedną „bajkę”, jaką był pamiętnik od drugiej, jaką jest mój blog na ZL. Rozpoczynamy nową przygodę. Przedstawię się tym, którzy mnie jeszcze nie znają. Jestem Matka Polka. Mam troje ukochanych dzieci, moich słońc, promyczków, które rozjaśniają pochmurne nawet dni:) Najstarsza jest Zośka, ma prawie sześć lat. Szczypior ma prawie cztery, a Brunisław półtora roku. Ważna jest dla nas przyroda i staramy się żyć tak, by jej nie szkodzić, aczkolwiek uważamy, że to człowiek jest najważniejszy wśród ważnych. Nie przyjmujemy wszystkiego z bezkrytycznym entuzjazmem, a staramy się podchodzić do wszystkiego spokojnie i nie tracić zdrowego rozsądku:)
Jak część z Was mogła się przekonać, moje gadulstwo nie zna granic, z blogiem jednak mam spory poślizg. Może ktoś będzie ciekaw dlaczego? Cóż, jak na Matkę Polkę przystało miałam pewne nieprzewidziane przypadki. Dzieciaki zaczęły chorować, Brunisław nawet trafił do szpitala (a propos szpitala, to trafił tam także mały braciszek Igora, o którym pisałam już w pamiętniku). My byliśmy tam na szczęście tylko jedną noc, a i to Brunisław szalał niemiłosiernie, głośno przy tym śpiewając… A trzeba wiedzieć, że repertuar mu się rozszerzył i teraz śpiewa także „Kaczor Donald farmę miał”. Oczywiście wszystko w konwencji „da da da…”, ale na końcu namiętnie akcentuje głośno, piejąc ija ija ooo;) Teraz jesteśmy na tzw. przepustce, co polega na tym, że Brunisław nadal nosi wenflon, ale jest we własnym domku i tylko dwa razy dziennie dowozimy go na dożylnie podawane antybiotyk i kroplówki. Igor z mamą niestety byli tam znacznie dłużej. W dodatku okazało się, że nie ma dla niej wolnego leżaka, więc spała na materacu przyniesionym z domu. Ja załapałam się na łóżko (a i to za krótkie nawet na mnie, która skraca wszystkie spodnie a butów szuka w działach dziecięcych…). A już po moim krótkim pobycie na oddziale była niezła heca. Zaczęło się od tego, że mama Igora wieczorem ubiła na sali karalucha ( ciekawe czy to gryzie ludzi?). A w nocy oddział postawiony został na nogi przez… piszczące pielęgniarki! A piszczały, bo… zobaczyły myszkę;))) Kłują ludzi na potęgę, szyją, opatrują, a małej myszki się wystraszyły;) Obudziły jednego z tatusiów i ten ganiał przez pół nocy tego biednego wystraszonego gryzonia po całym oddziale. Ponoć połamał szczotkę, z którą zasadzał się na szkodnika;) A szkodnik, gryzoń,  Mus Musculus, czy jak tam zwał, a choćby po prostu: myszka szczęśliwie dla niej samej… ulotniła się;)
Przez to chorowanie długo nie wychodziłam. Ostatnio dzieciaki chyba nieco mniej chorowały, ale za to dłużej. Określono nas jako „rodzinę alergiczną” (Brunisław i Zośka chyba też maja uczulenie na krowie mleko), a takie dzieci częściej i dłużej chorują.  Jak już wyszłam, to odurzyły mnie te ciepłe promienie słońca i ptasie radio, którego donośne śpiewy słychać z niejednego drzewa. Już od lutego czuję wiosnę. Jeszcze śniegi leżały głębokie, jak poczułam inny zapach powietrza, inny dotyk słońca na skórze, coraz częstsze śpiewy ptasie ( pierwszy raz odkąd tu mieszkam widziałam gile. Trzy samce i samiczkę. Posiedziały przez chwilę na drzewie, pobawiły się ze mną, czyli ja podchodziłam z aparatem bliżej, one leciały na oddalone drzewo, gdy ja, brnąc w zaspach po kolana, podchodziłam do oddalonego drzewa, one wracały na stare miejsce;), odleciały i już nie widziałam ich więcej). Od tego podskórnego chłonięcia przedwiośnia nic nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, zepsuć humoru; chyba trochę zwariowałam i… już w pierwszej połowie lutego posiałam w inspekcie dziesięć (!) gatunków pomidorów. Wzeszło prawie 100%, co mnie baaardzo cieszy. No, ale przyznam, że w tym roku wspomogłam nasiona nawozem. Wykiełkowały po pięciu dniach. Już wypuszczają liście właściwe:)
A teraz wichury, znów mało słońca i mokro. Wyrwałam się dziś do biblioteki dla dzieci. Do swojej już nie poszłam, bo spieszyłam się do Brunisława, ale za to po drodze łapczywie pożarłam batonika kokosowego:) W domu staramy się nie jeść, żeby nie drażnić uczulonego Brunisława, który też by chciał. No i załatwiłam szkołę. To znaczy napisałam podanie, z pomocą A. wygrałam walkę z drukarką, zdobyłam pieczęć i podpis pani dyrektor z przedszkola i złożyłam je w sekretariacie szkoły. Ponieważ to nasz rejon, Zośka jest „ucywilizowana” przedszkolnie i nowa reforma daje nam prawo wyboru, to według pani sekretarki ze szkoły, nie mogą Zośki nie przyjąć:) Fajnie, że dzieciaki się usamodzielniają. Może Zośka znajdzie jakieś miłe koleżanki, przestanie się obrażać i nabierze więcej wiary w siebie? Zobaczymy. Na razie czuje się bardzo dorosło. Zwłaszcza, ze rusza jej się pierwszy ząb:)! Była trochę sfrustrowana, że jej koleżanki już pogubiły, a ona jeszcze ma. Obudziła się w nocy i od razu przybiegła z tą „szczęśliwą wiadomością”;) A z wrażenia nie spała do rana niestrudzenie kiwając ząbkiem;)
Drzewa już w pączkach, a my jeszcze w lesie z naszym projektem obserwacji drzew. Wydrukowałam już poradnik metodyczny i klucze opisu potrzebne w projekcie. Dziś wieczorem postaram się za to zabrać. Po wizycie w szpitalu, po inhalacji, po umyciu i ułożeniu dzieci spać, prasowaniu, zmyciu naczyń  itp. Itd.  Proza dnia. A, wraca dziś o 23. Uff, do następnego razu. Może będziemy zdrowsi i przyniesiemy jakieś zdjęcia plenerowe;)? Pozdrawiam
5 lutego 2010 r.
8 lutego to ważna data. To oczekiwana przeze mnie amerykańska premiera nowej płyty Sade, której sporą część, jako zagorzała fanka, już wytropiłam i przesłuchałam;) Ale to także zakończenie pamiętnikarskiej przygody. Trochę mi żal, że już się rozstajemy. Bardzo miło mnie rozczarował portal zielonalekcja… Obawiałam się trochę, przyznam, że trafię na jakichś „ekooszołomów”, a tu proszę: rozsądek, szacunek, żadnego ekoterroryzmu ;), za to dużo przyrody, życzliwości, i tak zwyczajnie- miła i sympatyczna atmosfera. Pewnie spory wkład w to mają dziewczyny z redakcji ( pozdrawasy i wielkie dzięki za niekończącą się cierpliwość i wyratowanie mnie m.in. z pewnej literówkowej gafy… ;) ) Do  tego interesujące linki. To tylko dzięki Wam, moi drodzy Zielonolekcjotwórcy, ja, Zośka, Szczypior i Brunisław jesteśmy w BEAGLE`u. Dziękuję też czytelnikom, którzy z dużą wyrozumiałością przyjmowali moje wypociny, wybaczając mi błędy (o zgrozo, jakoś nie dało się ich uniknąć!) Dziękuję wszystkim serdecznie za oddane na mnie głosy i za wszystkie miłe komentarze, choć przyznam, że liczyłam także na… budującą krytykę;)
Udział w tym przedsięwzięciu był bardzo interesującym doświadczeniem, Wy poznaliście mnie, a ja, przynajmniej częściowo Was- Czytelników, ale i uczestników, organizatorów. Bardzo to sobie cenię:) To wszystko sprawia, że nawet jeśli nie wygram upragnionej książki ( no, chyba, że powstanie jeszcze odrębna kategoria… – na najdłuższy pamiętnik, haha…), nie będzie mi żal, bo przeżyłam naprawdę wspaniałą przygodę. Większość z pamiętników i pamiętnikarzy pozostanie na długo w mojej pamięci ( nie myślcie sobie, że nie śledziłam nowych odcinków pozostałych pamiętnikarzy, ooo, co to to nie, nie mogłabym sobie odmówić tej przyjemności!). Gimnazjalistko, piszesz bardzo dojrzale. Zrobiłaś na mnie duuuże wrażenie, bo ja w Twoim wieku to naprawdę miałam fiu bździu w głowie;) Dziewczynki, Wiki i Urszulko (wywołałaś we mnie chęć zajrzenia po latach do Kochanowskiego…) fajnie, że zajmuje Was coś więcej, niż częste chyba w tym wieku intrygi szkolne między dziewczętami;)? Chciałabym, by Zośka znalazła bratnie dusze właśnie w takich osóbkach- wrażliwych na otaczający je świat i z pasją. To ostatnie łączy chyba wszystkich „naszych” pamiętnikarzy- inaczej pewnie by się tu nie znaleźli:)? Gratuluję także naszemu „rodzynkowi” bardzo udanego pamiętnika. Powtórzę za jedną z fanek: „po co ta skromność?” naprawdę interesująco pisze i miło byłoby jeszcze gdzieś kiedyś przeczytać coś jego autorstwa. Co do pamiętników grupowych to wielki ukłon należy się zwłaszcza tym, inspirowanym przez Panie Nauczycielki. Celowo napisałam z wielkiej litery, bo to są nauczycielki z powołania- tacy trochę „John`owie Keating`owie” w spódnicach. Chciałabym, by i moje dzieci trafiły na takich oddanych dzieciom nauczycieli:)
W końcu, przyznam szczerze, że trochę wykorzystałam ten pamiętnik jako możliwość „wygadania się”. Z tego, co wiem wiele zaganianych młodych mam, często po przeprowadzkach w nowe, obce miejsca, z dala od pomocnej dłoni babć, z ciężko i długo pracującymi mężami, bardzo cierpi na samotność. Ja stosunkowo łatwo nawiązuję kontakty, a i tak nie narzekam na nadmiar koleżanek. Ba, często, zwłaszcza zimą, gdy dzieci chorują, siedzę całymi dniami w domu, nie mając nikogo dorosłego, do kogo mogłabym usta otworzyć. Młode mamy! Więcej odwagi! Na podwórkach, placach zabaw, podchodźcie do siebie, porozmawiajcie. A nuż zaiskrzy początek przyjaźni:)?
Wiosna idzie… Jest jeszcze bardzo daleko, ale ja już ją czuję. Już wkrótce wszystko będzie łatwiejsze…:)
Pozdrawiam serdecznie, dziękuję raz jeszcze i baaardzo serdecznie pozdrawiam życząc Wam wszystkiego dobrego:)!
PS. Być może niektórzy zastanawiają się jak wyglądam- odsłonię się jeszcze bardziej i zaspokoję ich ciekawość;) Zamieszczam dziś ostatnie zdjęcie- mój portret wykonany przez warmińską artystkę- Dankę (ona się podpisuje nutką, ale moja klawiatura tego nie potrafi;) – wybaczcie)
Matka Polka
2 lutego 2010 r.
Palcie śmieci!
Wczorajszy wieczór upłynął pod znakiem scrabble. Baaardzo rzadko A. daje się namówić na partyjkę. Może dlatego, że zwykle przegrywa? Wczoraj też go ograłam. Dwa razy:) Miło było, ale w pewnym momencie zaniepokojeni „przebiegliśmy” mieszkanie, zaczynając od wieży, z której płynęły dźwięki pianina Niny Simone, a to wszystko w poszukiwaniu… zwarcia. Na szczęście nic się nie stało. Chwilę wcześniej uchyliliśmy okno… Właściciele niskich domków stojących pod naszym blokiem sami ogrzewają swoje cztery kąty. Część z nich pali czym się da. Niestety także gumą, plastikiem, czymkolwiek, co da choć odrobinę ciepła. Smród jest niesamowity. Trzeba dokładnie zamykać wszystkie okna od tej strony. I to właśnie taki gryzący, śmierdzący jakby zwarciem dym wdarł się do mieszkania. Życie w oparach czegoś takiego do przyjemnych nie należy, nie wspominając o sadzy unoszącej się w powietrzu. W tym miejscu apeluję o palenie… papieru:) Jest łatwo dostępny, wszędzie go pełno, po ulicach dosłownie fruwają ulotki, na klatkach zalegają gazetki reklamowe. Kontenery na papier mogą się przydać chyba tylko mieszkańcom miejskich blokowisk, którzy nieczęsto rozpalają ogniska;) Natomiast wszyscy inni powinni trzymać się z daleka od tych kontenerów. Chętnym ciskać we mnie gromy spieszę wyjaśnić do jakich wniosków doszłam wczoraj: aby przerobić makulaturę trzeba ją gdzieś zebrać, potem zawieść, następnie oczyścić, rozmoczyć, przerobić, rozwieźć dalej. Pochłonie to koszty składowania, transportu i procesu odzysku. A jeśli taki niepotrzebny papier spalimy, to w łatwy sposób uzyskamy energię (czy „czysty” to pewnie jeszcze kwestia tego jaki to papier i czym pokryty), pozbędziemy się śmieci i oszczędzimy pieniądze, a co ma niebagatelne znaczenie, również czas. Co więcej, gdy wytniemy drzewo na papier i będziemy ten papier ciągle odzyskiwać i odzyskiwać, to nowe drzewo rosnące na miejscu tego wyciętego i przerobionego na papier samo nie będzie miało szans, by zostać wyciętym i zwolnić miejsce swemu następcy. Zrobienie nowego papieru z nowych drzew oczywiście też kosztuje, ale na pewno nie więcej, niż odzysk, a do tego napędzamy hodowlę drzew. A rosnące drzewa to tlen dla wszystkich, pieniądze i miejsca pracy dla leśników, drwali i wielu innych osób. Rozkładające się korzenie wyciętych drzew to doskonały nawóz dla gleby ( o czym pisałam wcześniej namawiając do kupowania ciętych choinek). Gdyby nie produkcja nowego papieru, część lasów straciłaby sens istnienia. Bo to są przecież przedsiębiorstwa, które mają zarabiać. Gdyby zmniejszył się obszar plantacji drzew, bo zapotrzebowanie na nie byłoby mniejsze, to kto wie co by zrobiono z tą ziemią? Któż to wie? Być może podzielono by na mniejsze atrakcyjne działki pod lasem i sprzedano? Papier (drewno) to surowiec odnawialny, więc korzystajmy z jego dobrodziejstw zgodnie z potrzebami, mając w pamięci, że gdy korzystamy z zasobów lasu, to jest on potrzebny. A dopóki jest potrzebny, dopóty będzie istniał w tak dużym rozmiarze. Ja bardzo lubię las, jak zapewne i wielu czytelników, deklaruję, że, w miarę możliwości, na rozpałkę będę używać papieru. Darz Bór:)!
A tak na marginesie wyjawię, że moim marzeniem jest zobaczyć, poczuć taki „prawdziwy” las, w którym drzewa rosną z samosiejek, a gdy stare padają, to takie zwaleńce leżą latami… Nigdy w takiej puszczy nie byłam, a bardzo bym chciała…
Batman kontra ekoterroryzm;)
Wierni czytelnicy pewnie już wiedzą, że w naszej rodzinie Batman to ważna postać;)? Sobotni dzień upłynął pod znakiem „Blusa Łejna, któly przebiela się za Batmana. Z uszami i pelelynoł”. Dzieci już od ranka czekały na film o Batmanie, który miały obejrzeć wieczorem.
Żeby skrócić sobie oczekiwanie i odsunąć myśli od wolno tykającego zegara, postanowiliśmy pobawić się w taki jakby recycling. Z kartonowych rolek po papierze toaletowym i ręcznikach papierowych, przy pomocy kleju, kawałków taśmy oraz bibuły zrobiliśmy drzewa. A do tego wyciągnęliśmy figurkę Batmana (Joker skutecznie się ukrył, więc daliśmy spokój szukaniu), pojazdy z filmu, drzewa ustawiliśmy w lasek i zaczęliśmy zabawę w… walkę z ekoterroryzmem;) Nowe słowo. Dzieciaki definicji słownikowej na pewno by nie podały, ale wiedzą co to za zjawisko i jakoś tam by opisały. Wracając do zabawy: magiczny las to królestwo Poison Ivy, która zaprosiła do siebie Jokera i Człowieka- Zagadkę, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, tj. zabić Batmana, a przy okazji ( czego nie do końca świadomi są jej wspólnicy) zgładzić ludzkość, by Ziemia stała się królestwem flory. Batman dowiedział się o tych niecnych planach i przyjechał do arkadii Poison Ivy, by uratować świat przed zagładą. Tak mniej więcej wyglądała wstępnie fabuła. Potem Batman tłukł Jokera, Człowiek Zagadka próbował uciec Robinowi, który razem z Batgilrl, ni stąd ni zowąd, pojawił się na horyzoncie zdarzeń („-Nie masz wyobraźni? Mamooo?”). A wspomniana Barbara Gordon – ukrywająca się pod maską Batgirl córka komisarza Gordona. skutecznie zajęła się przerażoną Poison Ivy. Proporcje się zmieniały, ale ostatecznie ludzkość została ocalona. Uff…
Gdy przyszła pora kolacji, moim batmaniakom nie było dość tematu, więc dostali czego chcieli- „batmaniaste”, jak mawia Szczypior, kanapki (plus Żabi Król dla Zośki)…
Jakieś pół godzinki przed filmem na kanale muzycznym znalazło się coś i dla Matki Polki- koncert symfoniczny. Dyrygent: Simon Rattle. Zagrali… Czajkowskiego:))) Z „Dziadka do orzechow”. Pod dyrekcją Rattle`a wyszło jakoś tak wesoło, powiedziałabym „wiosennie”, a może tak mi się tylko skojarzyło z wiosną, bo, uwaga! uwaga!, publicznoścćsiedziała z prowiantem na trawie pod sceną! Co tam kurorty! Co tam Spa! Dajcie mi taki piknik, a wrócę z niego jak nowonarodzona:) Marzenie! Nawet dzieciaki siedziały wpatrzone (pewnie dlatego, że znają muzykę Czajkowskiego? A może z powodu przykuwającej wzrok fryzury dyrygenta, ;) ?) Łobuziaki wytrzymały ze dwa utwory, ale już na Rachmaninowie szaleństwo ogarnęło całą trójkę;)
Chwilę później zaczął się Batman, a Szczypior… już na początku „odleciał” do krainy Morfeusza :)
28 stycznia 2010 r.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, czyli światełko w tunelu.

Szczypior już czwarty tydzień siedzi w domu. Zośka pierwszy. A. też. Ma infekcję wirusową i antybiotyk. Szczypior po trzytygodniowym chorowaniu dochodzi do siebie; już tylko z rzadka ma napady kaszlu. Zośka też pokasłuje, ale to chyba bardziej od okropnego, gęstego kataru jaki ją dopadł. W niedzielę miała stan podgorączkowy, ale to wszystko. Do przedszkola jednak nie poszła od tamtej pory. A dziś miał być bal karnawałowy. Trudno. Zdrowie ważniejsze. Zamieć była rano, ścieżki do sklepu ludzie nawet nie nadążają wydeptać, bo ciągle pada.
We wtorek był u nas Igor z mamą. Mówili, że tego dnia w przedszkolu, w grupie Zośki było zaledwie siedmioro (z dwadzieściorga pięciorga) dzieci. Igor przyniósł ze sobą wielki lotniskowiec, którym chętnie i troskliwie zaopiekowali się Szczypior i Brunisław. A Zośka zagrała z Igorem w angielskojęzyczne bingo. Igorowi gra bardzo się spodobała, a śmiechu było przy tym co niemiara, zwłaszcza gdy Igor tak  się wczuł, że nawet po polsku zaczął mówić z angielskim „r” :)
Mama Igora śmiała się wyglądając przez nasze wielkie okno, że mamy widok, jakbyśmy w parku mieszkali. Coś w tym jest, bo pod blokiem stoją niższe budynki, nad którymi górują stare, wysokie drzewa, a obok jest spory, choć zapuszczony skrawek zieleni obsadzony drzewami. Niestety skrawek ten okupowany jest przez miłośników zwierząt i ich psy, po których ci, tak kochający zwierzęta, ludzie nie mają w zwyczaju sprzątać… A wiem, ze się da. Skoro moja siedemdziesięcioośmioletnia babcia po swoim psie może sprzątać, to inni nie dadzą rady? Latem na tym skrawku brzydsza płeć gra czasem w piłkę i co rusz słychać niewybredne komentarze gdy któryś w coś wdepnie… Ale tego, ani otaczającego nas poniżej betonu, z naszego czwartego piętra nie widać:) Widać tylko czubki drzew. A my bardzo lubimy drzewa. Dzieci nawet znają sporo gatunków. Tak mi się zdaje, że to sporo. Na pewno więcej , niż zna A.;) Zośka kiedyś na podwórku uczyła… starszych kolegów:) Ona nawet wie co to tlen i dwutlenek węgla i jak te pojęcia mają się do drzew. I tutaj widać światełko w tunelu. Nie ma co rozpaczać, że się mieszka daleko od łąk , lasów, że tylko beton i beton, bo… drzewa są wszędzie! Nasza brygada będzie wkrótce obserwować drzewa niemal zawodowo, bo przemiła pani Anna Batorczak z UW, koordynująca program BEAGLE przyjęła nas do programu:)))! Jest to program dla szkół, który zakłada obserwację fenologiczną sześciu gatunków. Do notatek będziemy dodawać dokumentację fotograficzną czy filmową (Zośka wymarzyła sobie na urodziny pierwszy aparat, więc będzie dla niego częste zastosowanie. A do urodzin będzie korzystała z mojego). Projekt będzie trwał najprawdopodobniej rok, ale może przeciągnie się do… pięciu:)! Wystąpimy może jako Szkoła Matki Polki, hi hi? Coś wymyślimy. Z pewnością jest to świetna sprawa, ale oczywiście nie ma przymusu. Gdy nie ma dokąd zabrać dzieci, to jest to świetny pomysł na poznawanie przyrody. Nie każdy musi to robić tak jak my, ale każdy „po swojemu” może obserwować drzewa.  To jak kwitną, owocują, jak im wyrastają i opadają liście, kto mieszka w ich koronach czy korzeniach. Ciekawostką będą też galasy. Może któreś dziecko je wypatrzy i z podekscytowaniem zajrzy do wnętrza tego dziwnego tworu w poszukiwaniu dzikiego lokatora? A może nawet przyjrzy mu się pod szkiełkiem pierwszego mikroskopu? Przygoda już czeka!
Zimowy jesienny spleen

Ciśnienie dziś niskie, samopoczucie również opada. Zośka miała dziś kryzys, bo… musiała się ubrać i złożyć piżamę;) Postanowiła wyprowadzić się do dziadków. Póki co udało się odłożyć wyprowadzkę z domu, a konflikt załagodzić wspólnym pichceniem. Na kolację robimy dziś razem pizzę z wędlinkowym sercem pośrodku (to serce to dla taty :) )
Śnieg zawiał parapety do jednej piątej wysokości. Gdy szłam, wciskał się każdą szczeliną szala, by tylko dotknąć odsłoniętej części twarzy… I tak lekko tańczył gnany wiatrem! Pasowałoby pod Walc Kwiatów Czajkowskiego… Śnieżny pył zataczał kółeczka, wzbijał się w powietrze, to znów opadał. Gonił mnie, dopędzał, prześcigał, by za chwilę zamrzeć w bezruchu. Skojarzyło mi się z fragmentem książki, którą czytałam niedawno, choć tam jest o jesiennym tańcu liści. Ale dzisiaj taka jakaś jesienna melancholia mnie naszła, że przytoczę fragment:
Okres, w którym liście opadają w tym kraju z drzew, łączy się zazwyczaj z okresem wiatrów. […] Wiatr zadmie, i w swoim dziecinnym ferworze liście jesienne robią minę, jakby nigdy nie miały zamiaru opuścić podróżnego, a owszem toczyć się za nim aż na kraj świata, a nawet zawadiacko wyprzedzają go na ścieżce. Zwłaszcza liście klonowe na swych pogiętych nóżkach okręcają się młynkiem i wyczyniają tyle szmeru, że ścieżka wydaje się być żywą. Wierzyć im jednak nie można. Cała hałastra zatrzyma się nagle i układa w błocie na płask.
Ale raptowny, jesienny wiatr przeskakuje w lewo. Paweł, nastawiając od tej strony kołnierz palta, nie mógł się oprzeć wewnętrznemu uśmiechowi, gdy widział, że liście, które go zoczyły z tamtej strony drogi, zrywają się i  pędzą w ukos poprzez koleiny, doganiając go wyciągniętą kolumną, zawsze z jakimś większym liściem jak oficerem na przodzie, tylko po to, by powiedzieć do widzenia.
Wszystko to jednak czułości na niby. [..] Bo to się tyko mówi o wzajemnej miłości między człowiekiem i krajobrazem, a w gruncie bujda to wszystko. I cóż to może być za miłość  pomiędzy na przykład Pawłem i liściem? Fiuu! Wiatr jesienny i tyle; chmury nad drzewami i drzewa, które można mieć w słusznym podejrzeniu, że szumią tak samo wrogowi jak swemu. Cierpki zapach grzybów, kory, wilgotnego mchu; mgiełka nad rojstem i całe szczęście, że deszcz nie pada.
I znowu liście biegną z tyłu.

 „Droga donikąd”, Józef Mackiewicz

Czy nie można się poczuć po takiej lekturze małym?
Można powycinać drzewa w pień, ale bez tlenu nie ma życia. Można wszystko wokół wybetonować, ale jak się nie będzie okiem żandarma pilnować każdego źdźbła wyrastającego spomiędzy pęknięć asfaltu, każdego przyniesionego wiatrem pyłku, to nie ma szans na wygranie tej nierównej, z góry skazanej na przegraną przepychanki z przyrodą. Ona i tak odbierze swoje. Ona sobie poradzi. Gorzej z nami… Pamiętamy wielką przegraną Napoleona w Wojnie Ojczyźnianej 1812 roku? Zgubiła go… zima. A to tylko jeden przykład. Mamy podobnych co roku bez liku…
Ps. Na koniec cytat ze Szczypiora:
A. poszedł do lekarza do osiedlowej przychodni, w której dzieciom dają cukierki. Tuż przed jego powrotem Szczypior pyta:
„-A czy tatuś dostanie od lekarza cukielek?” ;)
21 stycznia 2010 r.
Zimowe przeprawy Matki Polki i temu podobne, czyli jeden wielki galimatias
A. wziął wczoraj dzień wolny, żeby Matka Polka, czyli niby ja, mogła pójść na umówioną, bagatela półtora miesiąca temu, wizytę u neurologa. Odprowadziłam Zośkę do przedszkola, podałam Szczypiorowi lekarstwa, ubrałam chłopaków i ze śniadaniem powierzyłam ich opiece ojca, zwanego ciepło tatusiem:), po czym poszłam grzecznie na umówioną dziewiątą. Parafrazując Eugeniusza Bodo, który w filmie „Pietro wyżej” z 1937 roku śpiewa ten szlagier, „ umówiłam się z nią na dziewiątą…” Tak, tak, bo neurolog okazała się, jak to się teraz powszechnie, w imię równouprawnienia, ośmiesza nasz piękny język dziwną nowomową, neurolożką. Właściwie to jeszcze nie słyszałam w tak sfeminizowanej formie słowa „neurolog”, ale spodziewam się, że żądni równego traktowania płci obywatele tak właśnie powiedzieliby na panią neurolog, tak jak na panią psycholog mówią psycholożka, a na kierowcę płci żeńskiej kierowniczka ( dobrze chociaż, że nie kierownica, choć nie wykluczyłabym takiej możliwości, gdyby już nie istniał taki wszystkim znany rzeczownik). Mnie słowo „psycholożka” nieodmiennie kojarzy się z papużką… Tak czy owak, jak zwał tak zwał, pani doktor nie pojawiła się na umówioną godzinę, za to w nagrzanej niczym afrykańska sawanna poczekalni czekało wachlując się potulnie zdjęciami czy wynikami siedmioro pacjentów, którzy to mieliby wejść przede mną. Jak każdej Matki Polki, tak i mnie nie stać na takie marnowanie czasu, zwłaszcza, że nie wzięłam ze sobą książki, nie wiedzieć czemu głupio wierząc, że w małej prywatnej przychodni będzie… normalnie;) Pożegnałam się grzecznie (Matce Polce szkoda nerwów na bzdury, musi je oszczędzać na wiele codziennych stresów w domu;) )dowiedziawszy się wcześniej do której godziny pani doktor pracuje i zapowiedziawszy się na pół godziny przed końcem pracy tejże pani na wizytę. Potem pognałam po Brunisława. Korzystając z obecności A. w domu wyrwaliśmy się z Brunisławem do odległej biblioteki. Hm, na marginesie dodam, że z naszego osiedla to w zasadzie wszystko wydaje się odległe… Wzięłam wózek. Nie sanki. Żaden ze środków Brunisławowej komunikacji nie byłby jednak odpowiedni. Poziom śniegu miejscami przewyższał poziom sanek, bliżej centrum zamienił się w zwały gęstej brudnej mazi. Sanki by się przewracały, a już na pewno Brunisław byłby przemoczony. A wózek? Chyba bardziej go przepychałam po śniegu, niż jechał, bo koła kręciły się tylko od czasu do czasu. Nieźle dostałam w kość. Czułam się jak po dłuuugim i wyczerpującym treningu za dawnych lat. Nie mogę tu nie powiedzieć paru słów o wózkach. Ja zajeździłam już cztery, a dzieci mam tylko troje i wszystkie przestały nimi jeździć na co dzień krótko po tym jak nauczyły się chodzić. Nasz pierwszy wózek był bardzo drogi, taki bajerancki, że niby można było nawet przy nim uprawiać biegi. Ha! Wystarczyło, że Matka Polka pojeździła trochę po lasach, polach, łąkach, plażach i tego typu powierzchniach innych, niż beton i pękła supermocna rama ( po około pół roku jazdy). Ta supermocna rama zrobiona była z jakichś super kosmicznych stopów, więc nie mógł jej tak po prostu zespawać jakiś pan Zdzisio ze sklepu, tylko trzeba to było wysłać do fabryki. I czekać. Długo czekać. Kolejne wózki były tańsze, ale też niezbyt odporne. Muszę tu wyznać, że konstruktorzy i producenci wózków dla dzieci zupełnie nie liczą się z realiami i zmuszają, tak tak, piszę to z pełną odpowiedzialnością, zmuszają użytkowników do łamania warunków gwarancji. A ja sobie takie gwarancje poczytałam i tak oto, NIE WOLNO wózkiem jeździć po schodach. Widział ktoś kobietkę taszczącą wózek po schodach w rękach? Większość z nas nawet ramion nie ma tak długich, żeby to ustrojstwo objąć. O sile już nie wspominam! Albo jeszcze jedno: wózek można obciążać ciężarem maksymalnie 25 KG!. Kpina! Samo dziecko sporo waży, a przecież taka mama ładuje do tego kosza pod wózkiem siaty zakupów, wiesza na rączkach reklamówki z zabawkami na dwór, setką potrzebnych rzeczy jak picie, chusteczki, kremy ochronne itd., itp. Ach, szkoda gadać. Każdy rodzic wie, o czym ja tu wypisuję… Jednak już bardzo odbiegliśmy od tematu biblioteki. A tam miłe panie pracują:) I znalazłam sobie kilka książek:) Jedną też dla A.:) I ze trzy dla dzieci:) Tylko musiałam się przedrzeć przez podwójne drzwi, między którymi odległość wynosiła tylko nieco więcej, niż szerokość wózka i które otwarte były po połowie. Pierwsze miały otwartą prawą połowę, a drugie lewą… Jednak Matka Polka mistrzowsko sobie poradziła wykazując się niemal kocią zwinnością;)
Abstrahując od podwójnych drzwi biblioteki i wyprawy do miasta, muszę przyznać, że to był bardzo mroźny dzień. Zwłaszcza jak wracaliśmy mróz stężał. A może to w centrum było cieplej od samochodów? Eee, chyba aż tak temperatury nie podwyższają? Przed domem Brunisław zasnął tak mocno, że nie obudził się ani gdy wstawiałam wózek do piwnicy, ani gdy go niosłam po schodach na czwarte piętro, ani nawet gdy go rozbierałam w domu. Ja zaś poczułam się jak w dzieciństwie, gdy po ciężkiej walce na śnieżki szliśmy do ciepłego domku, gdzie czekała babcia z rozgrzewającym rosołem. Rosołu co prawda nie miałam, ale za to miałam polędwiczki od Tareni ( Tarenia i te jej rzeźnickie kontakty;)…) w kurkach i śmietanie, którymi Szczypior zdecydowanie i nieodwołalnie wzgardził. Jakoś przełknęłam gorycz krytyki;) Zwłaszcza, że Szczypior jest chory. A jak jest chory, to i o humor i o apetyt trudniej. To już trzeci tydzień. W ubiegłym miał zapalenie gardła, migdałów i zatok, a w tym tygodniu to już zupełnie nowa infekcja gardła. Robię wszystko, by, jak pani doktor przykazała leżał (straszyła szpitalem, jeśli chociaż trzy dni nie poleży). Czytam mu jak tylko mogę, no i puszczam bajki. Szczypiora, nawet jak chory i nie w sosie, zawsze rozpiera energia. Nie inaczej jest tym razem. On nawet bajki ogląda w stroju Batmana ( to jego ulubiony bohater). Jak mawia o sobie, jest : „Blusem Łejnem, który pszszebiela się za Batmana. Z uszszami i pelelynoł” (ach, ta jego hiperpoprawność:)!). Trzy razy dziennie podaję mu lekarstwa i oklepuję plecy, w czym niestrudzenie i z wielką uciechą pomaga mi Brunisław waląc niemiłosiernie płaską dłonią;) Gramy w bingo po angielsku (ma świetną pamięć i często wygrywa), sam układa też lego. Nie umie według schematu, ale tworzy świetne fantazyjne twory. Jest prawie jak MacGyver:) Umie zrobić z łódki samolot;)))
A co u Zośki? Gdy wróciłyśmy po przedszkolu do domu, Szczypior, Brunisław i A. oglądali w komputerze komiksy o Batmanie. Szczypior powiedział do Zośki (swoją drogą też „największej fanki Batmana”, na ogół grającej w domu rolę Rachel Dawes): „-A ja ci nie powiem, że to komiks”, na co Zośka ze śmiechem ripostowała: „-Właśnie mi powiedziałeś” ;)Ale to było na długo po tym jak poszłyśmy jakieś półtora kilometra do  krawcowej. A właściwie to ja poszłam, bo Zośka jak wytworna królowa siedziała na sankach:) Nawybierałyśmy torbę gałganków- mamy w planach robić laleczki:) Ale to w weekendy, bo w tygodniu po przedszkolu mało czasu, wbrew pozorom, mamy dla siebie. A w piątek, gdy chłopaki idą spać, a Zośka nie musi następnego dnia wstawać rano do przedszkola, pozwalam jej dłużej posiedzieć. Zresztą jest już duża i sama coraz bardziej stanowczo się tego dopomina. Karmienie ptaków w tym roku jej nie bawi. Może dlatego, że same sikorki przylatują? Brunisław tylko jest mocno zainteresowany. Szczypior trochę też. No, prawdę mówiąc, to i kawka nas dziś odwiedziła. Taka wyjątkowo tłusta i nastroszona. Szczypior spytał: „ A co TO?”, choć kawki spokojnie rozpoznaje. Pamiętam jak kiedyś znajomy ornitolog pokazał mi w skandynawskiej książce ptaka z pytaniem czy wiem co to za gatunek. Pojęcia nie miałam. Mało z krzesła nie spadłam jak powiedział mi, że to… wróbel;) Tam ptaki ze względu na srogą aurę mocno obrastają tłuszczem, do tego stroszą piórka, by powietrze między nimi dodatkowo je ogrzewało. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wróbla. Bardziej, niż swych polskich pobratymców przypominał… piłkę tenisową;)
Zbliża się Dzień Babci i Dzień Dziadka. W tym roku wszyscy przyjadą do przedszkola na imprezę:) Szkoda, że Szczypior chory… Powoli zbieramy się do robienia laurek. Jakoś nic sensownego jeszcze nie wymyśliliśmy, bo… zakopaliśmy się znów we wspomnieniach przekopując zdjęcia. Dzieciaki mają niezłą pamięć. Gdy je pytam o to, co przedstawiają zdjęcia, bez wahania mówią nie tylko co jest na ujęciu, ale też opowiadają okoliczności w jakich zdjęcie zostało zrobione. Przypominaliśmy sobie nasze leśne pikniki. Brunisław jeszcze wtedy dopiero urządzał sobie lokum w brzuchu;), Szczypior podjeżdżał wózkiem, ale Zośka, ooo, to był piechur jakich mało! Potrafiła już jako półtoraroczny szkrab przejść ( z krótkimi przystankami oczywiście) półtora kilometra do cioci pod miasto:) Po lesie też później nieźle śmigała. Obserwowaliśmy żuki, zaskrońce, mrówki, no i oczywiście chodziliśmy na grzybobrania:) Dzieciom trzeba było dostarczać „paliwa”- na początku wystarczały całuski, ale potem się zmądrzyły i prosiły o czekoladę:) Pozwalaliśmy im na to w granicach rozsądku, a one dzielnie maszerowały. Nawet Szczypior pamięta jak z babcią kurki wycinał, choć było to dawno temu. Fajnie było. I nawet wszyscy to akceptowali, choć w duchu chyba trochę odbierali jako fanaberie. Może mieli rację? Nasze leśne wycieczki skończyły się ubiegłego lata, gdy Szczypior przytargał z lasu kleszcza. Mimo wielkiej ostrożności ( ubranie, środki chemiczne, po przyjściu prysznic) za uchem ukąsiła go taka maleńka postać kleszcza- nimfa,  podobno najbardziej agresywna. Była ledwie widoczna, ale zostawiła ślad w postaci… boreliozy. Kto o tym czytał, ten wie ile zagrożeń niesie ta choroba. I jest nieuleczalna. Szczęście w nieszczęściu, że pojawił się charakterystyczny rumień, co nie zawsze ma miejsce. Teraz przynajmniej wiemy. Ostatnio czytałam na forum wypowiedzi jakichś „mądrych” mam, które strasznie krytykowały wszelkie szczepienia. Jedna napisała, że mieszka przy lesie, ale nawet na odkleszczowe zapalenie mózgu nie zamierza szczepić dzieci, bo… „u nich” kleszcze nie są nosicielami. Nie wiem skąd to przekonanie? Przecież nigdy nie można być pewnym, że się nie trafi na takiego? A wracając do boreliozy, to wówczas też źródła podawały, że kleszcze- nosiciele występują w Białowieży, na Podlasiu, Mazurach i Suwalszczyźnie… A Szczypior złapał w sercu Warmii. No, chyba, że źródła uważają, że Warmia i Mazury to to samo…  Jedno jest pewne: lepiej wszędzie nadmiar ostrożności, niż nieuleczalna choroba! Czy jeszcze będę prowadzać dzieci do lasu? Zimą na pewno! Wtedy kleszcze śpią…  :)
Najświeższa, bo dzisiejsza anegdota:
W telewizji „leciało” przesłuchanie Kaczmarka w sprawie afery hazardowej, gdy Szczypior usłyszał fragment wypowiedzi Kamińskiego:
„-…był człowiekiem Totalizatora…”
Na co odkrywczym gestem wznosząc palec, wypalił:
„-Oo, człowiek, my też jesteśmy człowiekami!”;)