piątek, 12 czerwca 2015

Dwunasty dzień z #30DaysWild Piątek

Co za dzień!

Większość dzieci, a dokładniej wszystkie poza Szczypiorem, pojechała dziś... zwiedzić bank. Radości co nie miara.  Wróciły z wymalowanymi buziami, prezentami, miały telekonferencję z dziećmi z innego miasta i... widziały prawdziwy sejf!  Jeden z kilku bankowych.  I chyba ten sejf zrobił na starszakach największe wrażenie ;) No, jeszcze prezent w postaci pierwszej prawdziwej karty- przedpłaconej. Kropeczkowi podobała się kręta jazda na bankowy parking- cztery pietra pod ziemią. Mnie od razu skojarzyło się z jakimś filmowym pościgiem ;) I choć cała wyprawa wygląda na niemającą nic wspólnego z naturą to jednak ma. Poza tym, że Warszawa aż drży ptasimi trelami, brzęczeniem owadów i oszałamia bujnością zieleni, ilością skwerów i parków,  to chciałam napisać o innej sferze natury, takiej, hmm? Kulinarno- społecznej powiedziałabym. Jednym z prezentów jakie dzieci dostały były pierniki dobrodzielne.  Ładnie się nazywają,  prawda?  Są zrobione według staropolskiej receptury,  baaardzo naturalne, mają ciekawą formę- są okrągłe niczym dziecięca buźka, z odciśniętym " uśmiechem" jak emotikon. Jedna połówka jest jasna- łagodna, druga zaś ciemna- ostrzejsza. Zapakowane są w bardzo ładne i świetnie zaprojektowane, skromne ekologiczne kartoniki. A wiecie co jest w nich, poza nieziemskim smakiem oczywiście ;), najlepsze? Że to taka oddolna inicjatywa społeczna.  Ludzie zorganizowali się w fundacje, pozyskali potężnych " pomagaczy ", np. w postaci takiego partnera jak bank. A teraz wspierają dzieciaki z domów dziecka i rodzin zastępczych, które to dzieciaki wypiekają te pierniki! Da się? Da się! Jakoś sobie poradzili z tysiącem przeszkód,  ba, nawet jakoś musieli sanepid okiełznać ;)!  Cudowna inicjatywa spod znaku inicjatyw społecznych. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie takie oddolne działania ludzi to natura jak nic;)! Zobaczcie o czym pisałam ( po piernikach nawet okruszków nie zostało, niestety; ostatnie zdjęcie to mapa Warszawy,  którą zrobił dla nas Bru):









-"A gdzie Szczypior? "- zapytacie. A Szczypior pojechał z koleżankami i kolegami na rajd po mazowieckim rezerwacie przyrodniczym w Mieni. Pojechali pociągiem, a dzięki dobrej organizacji kilkoma rodziców, rowery dowieziono im samochodem. Na miejscu jeździli leśnymi ścieżkami rowerowymi,  obcierali kolana;), eksplorowali leśne ciekawe miejsca jak np. srodleśne oczka wodne i szaleli na skarpach piachu. Wygłodniali samodzielnie upiekli sobie kiełbaski, a,  może dlatego, że samodzielnie i długo pieczone własnoręcznie nad ogniskiem,  tak wyjątkowo smakowały;)? Szczypior wrócił bardzo dumny, że zdezynfekował koleżance zranione i brudne kolano znalezionym na dnie plecaka żelem odrażającym;) Zabawa była przednia, wrażenia niezapomniane. A efekty, poza zadrapaniami na nogach widać jeszcze dziś,  bo... pomimo tarcia myjką i połgodzinnego moczenie w kąpieli nie udało się Szczypiora doszorować :/ No cóż,  uroki dzieciństwa, nieprawdaż?
Dzieciaki juz spały jak zabite,  gdy przed północą rozszalała się burza. Lało jak z cera a pioruny waliły jakby tuż za oknem! Już w dzieciństwie uwielbiałam burze, a jako nastolatka siadałam na szerokim parapecie poddasza wysokiej kamienicy i z nosem przy szybie obserwowałam szaleństwo zalanych ulic, studzienek nienadążających z odprowadzaniem wody i kropli bezlitośnie siekących powierzchnię spienionego w dole żywiołu. To nocne widowisko było moją wisienką na torcie:D

Trzynasty dzień z #30DaysWild Sobota

I znowu w Warszawie

To już drugi dzień z rzędu gościliśmy w Warszawie. Nasza dzisiejsza wizyta była jednak zupełnie inna, bo byliśmy na zielonym Wawrze. Pojechaliśmy do znajomych na grilla. Były nas trzy rodziny z jedenaściorgiem dzieci. Niezła średnia, prawda;)?
Dzieciaki miały tam duuuże luzy- mogły się wspinać na okno po linie niczym komandosi, strzelały do siebie z wodnych pistoletów (oczy miałam jak spodki widząc jak dobrze bawi się nawet... Zośka!), szukały ślimaków i "robaczków" i ciężko pracowały w piaskownicy, trochę na sucho, trochę robiąc "beton";) My, dorośli  odpoczęliśmy w miłym otoczeniu, a dzieci pobawiły się razem. Rzadko się spotykamy w tym gronie, ale jest to regularne. Dzieciaki za każdym razem odkrywają się na nowo. Tym razem Brunisław znalazł bratnią duszę w osobie najstarszego synka gospodarzy. Nie mogli się rozstać. Chcieli albo zostać tam razem, albo jechać razem do nas. Stanęło na tym, że kolega z rodziną przyjadą do nas po przeprowadzce, wezmą namiot i chłopaki będą spać na dworze:)
PS. Nad głowami przelatywało nam wiele ptaków, ale najpiękniejszą, najwdzięczniejszą parką była para Kopciuszków. Ich ogonki ślicznie połyskiwały na rudo w blasku zachodzącego słońca.




Jedenasty dzień z #30DaysWild Czwartek

Leniwy czwartek

Klepnięte. Wyprowadzamy się. Upał niemiłosierny. A my spędziliśmy trzy (!) godziny u notariusza. Szczęśliwie było tam dużo chłodu i... wody. I dziękować Bogu, że jest babcia,  bo gdybyśmy mieli tam iść z dziećmi... Uff, strach pomyśleć.  Kropeczek z babcią narobili mnóstwo pierogów. A ja z mężem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ( chyba jeszcze sprzed pojawienia się dzieci;)) poszliśmy  sami (!) na lody:)))
Potem dzieciarnia poszła na plac zabaw. Ku mojej wielkiej radości i uldze z tatusiem;)


Dziesiąty dzień z #30DaysWild Środa

Wycieczka koleją
Lubimy jeździć koleją.  Bardzo. Chyba tylko wysokie ceny biletów ograniczają częstotliwość naszych przejażdżek tym środkiem transportu;) Dzieci bardzo lubią słuchać zapowiedzi przyjazdu pociągu,  albo, już w trakcie podróży, zapowiedzi kolejnych stacji. Brunisław bardzo lubi szlabany i światła - gdy zielone świeci ciągłym światłem to tor jest wolny, a gdy miga, to trzeba zwolnić i zachować większą uwagę, bo tor może być częściowo zajęty.   Ale tory na podmiejskich stacjach kryją w sobie cis więcej - przynajmniej między przejazdem jednego a drugiego pociągu;) W takich miejscach to zawsze dużo zieleni, mnóstwo ptaków, świerszczy grających w trawie, drobnych ssaków - a to wiewiórka, a to lis... 
Miejscowość do której pojechaliśmy otoczona jest lasami, które kryją wiele pomników przyrody, rezerwatów.  Nie eksplorowaliśmy ich- muszę się jednak oszczędzać, bo upał i ogromny brzuch nieźle dają mi w kość,  ale idąc w odwiedziny do znajomych zwróciliśmy uwagę na ogrom zieleni. A wprost na naszej drodze stanęło ogromne drzewo- Brunisław próbował je objąć, Mirabelka pomóc nie chciała, ale obawiam się, że trzeba by nas wszystkich, aby tego dokonać ;) W drzewie,  między falami grubej kory malowniczo ukryta była... maleńka kapliczka. Wyglądało to jak ilustracja do legendy. Zobaczcie:


Mirabelka pojawiła się w teatrzyk- bardzo przypadł jej do gustu. Wybrała pacynki do Czerwonego Kapturka,  choć stworzyła z nich coś zuuuupełnie nowego;)


Gdy wracaliśmy Mirabelka nie omieszkała zrywać kwiatków na bukiecik.  Przy torach rosło mnóstwo ładnych kwiatków. Zwróciłam uwagę dzieciaków na mak polny- choć o wiele, wiele mniejszy od tego znalezionego parę dni wcześniej w ogródku,  to tak samo zbudowany:

Do domu wróciliśmy padnięci.  A najbardziej to chyba ja, bo oni jeszcze wszyscy poszli na rowery albo plac zabaw z nieocenioną babcią.