21 stycznia 2010 r.
Zimowe przeprawy Matki Polki i temu podobne, czyli jeden wielki galimatias
A. wziął wczoraj dzień wolny, żeby Matka Polka, czyli niby ja, mogła
pójść na umówioną, bagatela półtora miesiąca temu, wizytę u neurologa.
Odprowadziłam Zośkę do przedszkola, podałam Szczypiorowi lekarstwa,
ubrałam chłopaków i ze śniadaniem powierzyłam ich opiece ojca, zwanego
ciepło tatusiem:), po czym poszłam grzecznie na umówioną dziewiątą.
Parafrazując Eugeniusza Bodo, który w filmie „Pietro wyżej” z 1937 roku
śpiewa ten szlagier, „ umówiłam się z nią na dziewiątą…” Tak, tak, bo
neurolog okazała się, jak to się teraz powszechnie, w imię
równouprawnienia, ośmiesza nasz piękny język dziwną nowomową,
neurolożką. Właściwie to jeszcze nie słyszałam w tak sfeminizowanej
formie słowa „neurolog”, ale spodziewam się, że żądni równego
traktowania płci obywatele tak właśnie powiedzieliby na panią neurolog,
tak jak na panią psycholog mówią psycholożka, a na kierowcę płci
żeńskiej kierowniczka ( dobrze chociaż, że nie kierownica, choć nie
wykluczyłabym takiej możliwości, gdyby już nie istniał taki wszystkim
znany rzeczownik). Mnie słowo „psycholożka” nieodmiennie kojarzy się z
papużką… Tak czy owak, jak zwał tak zwał, pani doktor nie pojawiła się
na umówioną godzinę, za to w nagrzanej niczym afrykańska sawanna
poczekalni czekało wachlując się potulnie zdjęciami czy wynikami
siedmioro pacjentów, którzy to mieliby wejść przede mną. Jak każdej
Matki Polki, tak i mnie nie stać na takie marnowanie czasu, zwłaszcza,
że nie wzięłam ze sobą książki, nie wiedzieć czemu głupio wierząc, że w
małej prywatnej przychodni będzie… normalnie;) Pożegnałam się grzecznie
(Matce Polce szkoda nerwów na bzdury, musi je oszczędzać na wiele
codziennych stresów w domu;) )dowiedziawszy się wcześniej do której
godziny pani doktor pracuje i zapowiedziawszy się na pół godziny przed
końcem pracy tejże pani na wizytę. Potem pognałam po Brunisława.
Korzystając z obecności A. w domu wyrwaliśmy się z Brunisławem do
odległej biblioteki. Hm, na marginesie dodam, że z naszego osiedla to w
zasadzie wszystko wydaje się odległe… Wzięłam wózek. Nie sanki. Żaden ze
środków Brunisławowej komunikacji nie byłby jednak odpowiedni. Poziom
śniegu miejscami przewyższał poziom sanek, bliżej centrum zamienił się w
zwały gęstej brudnej mazi. Sanki by się przewracały, a już na pewno
Brunisław byłby przemoczony. A wózek? Chyba bardziej go przepychałam po
śniegu, niż jechał, bo koła kręciły się tylko od czasu do czasu. Nieźle
dostałam w kość. Czułam się jak po dłuuugim i wyczerpującym treningu za
dawnych lat. Nie mogę tu nie powiedzieć paru słów o wózkach. Ja
zajeździłam już cztery, a dzieci mam tylko troje i wszystkie przestały
nimi jeździć na co dzień krótko po tym jak nauczyły się chodzić. Nasz
pierwszy wózek był bardzo drogi, taki bajerancki, że niby można było
nawet przy nim uprawiać biegi. Ha! Wystarczyło, że Matka Polka
pojeździła trochę po lasach, polach, łąkach, plażach i tego typu
powierzchniach innych, niż beton i pękła supermocna rama ( po około pół
roku jazdy). Ta supermocna rama zrobiona była z jakichś super
kosmicznych stopów, więc nie mógł jej tak po prostu zespawać jakiś pan
Zdzisio ze sklepu, tylko trzeba to było wysłać do fabryki. I czekać.
Długo czekać. Kolejne wózki były tańsze, ale też niezbyt odporne. Muszę
tu wyznać, że konstruktorzy i producenci wózków dla dzieci zupełnie nie
liczą się z realiami i zmuszają, tak tak, piszę to z pełną
odpowiedzialnością, zmuszają użytkowników do łamania warunków gwarancji.
A ja sobie takie gwarancje poczytałam i tak oto, NIE WOLNO wózkiem
jeździć po schodach. Widział ktoś kobietkę taszczącą wózek po schodach w
rękach? Większość z nas nawet ramion nie ma tak długich, żeby to
ustrojstwo objąć. O sile już nie wspominam! Albo jeszcze jedno: wózek
można obciążać ciężarem maksymalnie 25 KG!. Kpina! Samo dziecko sporo
waży, a przecież taka mama ładuje do tego kosza pod wózkiem siaty
zakupów, wiesza na rączkach reklamówki z zabawkami na dwór, setką
potrzebnych rzeczy jak picie, chusteczki, kremy ochronne itd., itp. Ach,
szkoda gadać. Każdy rodzic wie, o czym ja tu wypisuję… Jednak już
bardzo odbiegliśmy od tematu biblioteki. A tam miłe panie pracują:) I
znalazłam sobie kilka książek:) Jedną też dla A.:) I ze trzy dla
dzieci:) Tylko musiałam się przedrzeć przez podwójne drzwi, między
którymi odległość wynosiła tylko nieco więcej, niż szerokość wózka i
które otwarte były po połowie. Pierwsze miały otwartą prawą połowę, a
drugie lewą… Jednak Matka Polka mistrzowsko sobie poradziła wykazując
się niemal kocią zwinnością;)
Abstrahując od podwójnych drzwi biblioteki i wyprawy do miasta, muszę
przyznać, że to był bardzo mroźny dzień. Zwłaszcza jak wracaliśmy mróz
stężał. A może to w centrum było cieplej od samochodów? Eee, chyba aż
tak temperatury nie podwyższają? Przed domem Brunisław zasnął tak mocno,
że nie obudził się ani gdy wstawiałam wózek do piwnicy, ani gdy go
niosłam po schodach na czwarte piętro, ani nawet gdy go rozbierałam w
domu. Ja zaś poczułam się jak w dzieciństwie, gdy po ciężkiej walce na
śnieżki szliśmy do ciepłego domku, gdzie czekała babcia z rozgrzewającym
rosołem. Rosołu co prawda nie miałam, ale za to miałam polędwiczki od
Tareni ( Tarenia i te jej rzeźnickie kontakty;)…) w kurkach i śmietanie,
którymi Szczypior zdecydowanie i nieodwołalnie wzgardził. Jakoś
przełknęłam gorycz krytyki;) Zwłaszcza, że Szczypior jest chory. A jak
jest chory, to i o humor i o apetyt trudniej. To już trzeci tydzień. W
ubiegłym miał zapalenie gardła, migdałów i zatok, a w tym tygodniu to
już zupełnie nowa infekcja gardła. Robię wszystko, by, jak pani doktor
przykazała leżał (straszyła szpitalem, jeśli chociaż trzy dni nie
poleży). Czytam mu jak tylko mogę, no i puszczam bajki. Szczypiora,
nawet jak chory i nie w sosie, zawsze rozpiera energia. Nie inaczej jest
tym razem. On nawet bajki ogląda w stroju Batmana ( to jego ulubiony
bohater). Jak mawia o sobie, jest : „Blusem Łejnem, który pszszebiela
się za Batmana. Z uszszami i pelelynoł” (ach, ta jego
hiperpoprawność:)!). Trzy razy dziennie podaję mu lekarstwa i oklepuję
plecy, w czym niestrudzenie i z wielką uciechą pomaga mi Brunisław waląc
niemiłosiernie płaską dłonią;) Gramy w bingo po angielsku (ma świetną
pamięć i często wygrywa), sam układa też lego. Nie umie według schematu,
ale tworzy świetne fantazyjne twory. Jest prawie jak MacGyver:) Umie
zrobić z łódki samolot;)))
A co u Zośki? Gdy wróciłyśmy po przedszkolu do domu, Szczypior,
Brunisław i A. oglądali w komputerze komiksy o Batmanie. Szczypior
powiedział do Zośki (swoją drogą też „największej fanki Batmana”, na
ogół grającej w domu rolę Rachel Dawes): „-A ja ci nie powiem, że to
komiks”, na co Zośka ze śmiechem ripostowała: „-Właśnie mi powiedziałeś”
;)Ale to było na długo po tym jak poszłyśmy jakieś półtora kilometra
do krawcowej. A właściwie to ja poszłam, bo Zośka jak wytworna królowa
siedziała na sankach:) Nawybierałyśmy torbę gałganków- mamy w planach
robić laleczki:) Ale to w weekendy, bo w tygodniu po przedszkolu mało
czasu, wbrew pozorom, mamy dla siebie. A w piątek, gdy chłopaki idą
spać, a Zośka nie musi następnego dnia wstawać rano do przedszkola,
pozwalam jej dłużej posiedzieć. Zresztą jest już duża i sama coraz
bardziej stanowczo się tego dopomina. Karmienie ptaków w tym roku jej
nie bawi. Może dlatego, że same sikorki przylatują? Brunisław tylko jest
mocno zainteresowany. Szczypior trochę też. No, prawdę mówiąc, to i
kawka nas dziś odwiedziła. Taka wyjątkowo tłusta i nastroszona.
Szczypior spytał: „ A co TO?”, choć kawki spokojnie rozpoznaje. Pamiętam
jak kiedyś znajomy ornitolog pokazał mi w skandynawskiej książce ptaka z
pytaniem czy wiem co to za gatunek. Pojęcia nie miałam. Mało z krzesła
nie spadłam jak powiedział mi, że to… wróbel;) Tam ptaki ze względu na
srogą aurę mocno obrastają tłuszczem, do tego stroszą piórka, by
powietrze między nimi dodatkowo je ogrzewało. Nigdy wcześniej nie
widziałam takiego wróbla. Bardziej, niż swych polskich pobratymców
przypominał… piłkę tenisową;)
Zbliża się Dzień Babci i Dzień Dziadka. W tym roku wszyscy przyjadą
do przedszkola na imprezę:) Szkoda, że Szczypior chory… Powoli zbieramy
się do robienia laurek. Jakoś nic sensownego jeszcze nie wymyśliliśmy,
bo… zakopaliśmy się znów we wspomnieniach przekopując zdjęcia. Dzieciaki
mają niezłą pamięć. Gdy je pytam o to, co przedstawiają zdjęcia, bez
wahania mówią nie tylko co jest na ujęciu, ale też opowiadają
okoliczności w jakich zdjęcie zostało zrobione. Przypominaliśmy sobie
nasze leśne pikniki. Brunisław jeszcze wtedy dopiero urządzał sobie
lokum w brzuchu;), Szczypior podjeżdżał wózkiem, ale Zośka, ooo, to był
piechur jakich mało! Potrafiła już jako półtoraroczny szkrab przejść ( z
krótkimi przystankami oczywiście) półtora kilometra do cioci pod
miasto:) Po lesie też później nieźle śmigała. Obserwowaliśmy żuki,
zaskrońce, mrówki, no i oczywiście chodziliśmy na grzybobrania:)
Dzieciom trzeba było dostarczać „paliwa”- na początku wystarczały
całuski, ale potem się zmądrzyły i prosiły o czekoladę:) Pozwalaliśmy im
na to w granicach rozsądku, a one dzielnie maszerowały. Nawet Szczypior
pamięta jak z babcią kurki wycinał, choć było to dawno temu. Fajnie
było. I nawet wszyscy to akceptowali, choć w duchu chyba trochę
odbierali jako fanaberie. Może mieli rację? Nasze leśne wycieczki
skończyły się ubiegłego lata, gdy Szczypior przytargał z lasu kleszcza.
Mimo wielkiej ostrożności ( ubranie, środki chemiczne, po przyjściu
prysznic) za uchem ukąsiła go taka maleńka postać kleszcza- nimfa,
podobno najbardziej agresywna. Była ledwie widoczna, ale zostawiła ślad w
postaci… boreliozy. Kto o tym czytał, ten wie ile zagrożeń niesie ta
choroba. I jest nieuleczalna. Szczęście w nieszczęściu, że pojawił się
charakterystyczny rumień, co nie zawsze ma miejsce. Teraz przynajmniej
wiemy. Ostatnio czytałam na forum wypowiedzi jakichś „mądrych” mam,
które strasznie krytykowały wszelkie szczepienia. Jedna napisała, że
mieszka przy lesie, ale nawet na odkleszczowe zapalenie mózgu nie
zamierza szczepić dzieci, bo… „u nich” kleszcze nie są nosicielami. Nie
wiem skąd to przekonanie? Przecież nigdy nie można być pewnym, że się
nie trafi na takiego? A wracając do boreliozy, to wówczas też źródła
podawały, że kleszcze- nosiciele występują w Białowieży, na Podlasiu,
Mazurach i Suwalszczyźnie… A Szczypior złapał w sercu Warmii. No, chyba,
że źródła uważają, że Warmia i Mazury to to samo… Jedno jest pewne:
lepiej wszędzie nadmiar ostrożności, niż nieuleczalna choroba! Czy
jeszcze będę prowadzać dzieci do lasu? Zimą na pewno! Wtedy kleszcze
śpią…
Najświeższa, bo dzisiejsza anegdota:
W telewizji „leciało” przesłuchanie Kaczmarka w sprawie afery
hazardowej, gdy Szczypior usłyszał fragment wypowiedzi Kamińskiego:
„-…był człowiekiem Totalizatora…”
Na co odkrywczym gestem wznosząc palec, wypalił:
„-Oo, człowiek, my też jesteśmy człowiekami!”;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)