środa, 29 października 2014

21 stycznia 2010 r.
Zimowe przeprawy Matki Polki i temu podobne, czyli jeden wielki galimatias
A. wziął wczoraj dzień wolny, żeby Matka Polka, czyli niby ja, mogła pójść na umówioną, bagatela półtora miesiąca temu, wizytę u neurologa. Odprowadziłam Zośkę do przedszkola, podałam Szczypiorowi lekarstwa, ubrałam chłopaków i ze śniadaniem powierzyłam ich opiece ojca, zwanego ciepło tatusiem:), po czym poszłam grzecznie na umówioną dziewiątą. Parafrazując Eugeniusza Bodo, który w filmie „Pietro wyżej” z 1937 roku śpiewa ten szlagier, „ umówiłam się z nią na dziewiątą…” Tak, tak, bo neurolog okazała się, jak to się teraz powszechnie, w imię równouprawnienia, ośmiesza nasz piękny język dziwną nowomową, neurolożką. Właściwie to jeszcze nie słyszałam w tak sfeminizowanej formie słowa „neurolog”, ale spodziewam się, że żądni równego traktowania płci obywatele tak właśnie powiedzieliby na panią neurolog, tak jak na panią psycholog mówią psycholożka, a na kierowcę płci żeńskiej kierowniczka ( dobrze chociaż, że nie kierownica, choć nie wykluczyłabym takiej możliwości, gdyby już nie istniał taki wszystkim znany rzeczownik). Mnie słowo „psycholożka” nieodmiennie kojarzy się z papużką… Tak czy owak, jak zwał tak zwał, pani doktor nie pojawiła się na umówioną godzinę, za to w nagrzanej niczym afrykańska sawanna poczekalni czekało wachlując się potulnie zdjęciami czy wynikami siedmioro pacjentów, którzy to mieliby wejść przede mną. Jak każdej Matki Polki, tak i mnie nie stać na takie marnowanie czasu, zwłaszcza, że nie wzięłam ze sobą książki, nie wiedzieć czemu głupio wierząc, że w małej prywatnej przychodni będzie… normalnie;) Pożegnałam się grzecznie (Matce Polce szkoda nerwów na bzdury, musi je oszczędzać na wiele codziennych stresów w domu;) )dowiedziawszy się wcześniej do której godziny pani doktor pracuje i zapowiedziawszy się na pół godziny przed końcem pracy tejże pani na wizytę. Potem pognałam po Brunisława. Korzystając z obecności A. w domu wyrwaliśmy się z Brunisławem do odległej biblioteki. Hm, na marginesie dodam, że z naszego osiedla to w zasadzie wszystko wydaje się odległe… Wzięłam wózek. Nie sanki. Żaden ze środków Brunisławowej komunikacji nie byłby jednak odpowiedni. Poziom śniegu miejscami przewyższał poziom sanek, bliżej centrum zamienił się w zwały gęstej brudnej mazi. Sanki by się przewracały, a już na pewno Brunisław byłby przemoczony. A wózek? Chyba bardziej go przepychałam po śniegu, niż jechał, bo koła kręciły się tylko od czasu do czasu. Nieźle dostałam w kość. Czułam się jak po dłuuugim i wyczerpującym treningu za dawnych lat. Nie mogę tu nie powiedzieć paru słów o wózkach. Ja zajeździłam już cztery, a dzieci mam tylko troje i wszystkie przestały nimi jeździć na co dzień krótko po tym jak nauczyły się chodzić. Nasz pierwszy wózek był bardzo drogi, taki bajerancki, że niby można było nawet przy nim uprawiać biegi. Ha! Wystarczyło, że Matka Polka pojeździła trochę po lasach, polach, łąkach, plażach i tego typu powierzchniach innych, niż beton i pękła supermocna rama ( po około pół roku jazdy). Ta supermocna rama zrobiona była z jakichś super kosmicznych stopów, więc nie mógł jej tak po prostu zespawać jakiś pan Zdzisio ze sklepu, tylko trzeba to było wysłać do fabryki. I czekać. Długo czekać. Kolejne wózki były tańsze, ale też niezbyt odporne. Muszę tu wyznać, że konstruktorzy i producenci wózków dla dzieci zupełnie nie liczą się z realiami i zmuszają, tak tak, piszę to z pełną odpowiedzialnością, zmuszają użytkowników do łamania warunków gwarancji. A ja sobie takie gwarancje poczytałam i tak oto, NIE WOLNO wózkiem jeździć po schodach. Widział ktoś kobietkę taszczącą wózek po schodach w rękach? Większość z nas nawet ramion nie ma tak długich, żeby to ustrojstwo objąć. O sile już nie wspominam! Albo jeszcze jedno: wózek można obciążać ciężarem maksymalnie 25 KG!. Kpina! Samo dziecko sporo waży, a przecież taka mama ładuje do tego kosza pod wózkiem siaty zakupów, wiesza na rączkach reklamówki z zabawkami na dwór, setką potrzebnych rzeczy jak picie, chusteczki, kremy ochronne itd., itp. Ach, szkoda gadać. Każdy rodzic wie, o czym ja tu wypisuję… Jednak już bardzo odbiegliśmy od tematu biblioteki. A tam miłe panie pracują:) I znalazłam sobie kilka książek:) Jedną też dla A.:) I ze trzy dla dzieci:) Tylko musiałam się przedrzeć przez podwójne drzwi, między którymi odległość wynosiła tylko nieco więcej, niż szerokość wózka i które otwarte były po połowie. Pierwsze miały otwartą prawą połowę, a drugie lewą… Jednak Matka Polka mistrzowsko sobie poradziła wykazując się niemal kocią zwinnością;)
Abstrahując od podwójnych drzwi biblioteki i wyprawy do miasta, muszę przyznać, że to był bardzo mroźny dzień. Zwłaszcza jak wracaliśmy mróz stężał. A może to w centrum było cieplej od samochodów? Eee, chyba aż tak temperatury nie podwyższają? Przed domem Brunisław zasnął tak mocno, że nie obudził się ani gdy wstawiałam wózek do piwnicy, ani gdy go niosłam po schodach na czwarte piętro, ani nawet gdy go rozbierałam w domu. Ja zaś poczułam się jak w dzieciństwie, gdy po ciężkiej walce na śnieżki szliśmy do ciepłego domku, gdzie czekała babcia z rozgrzewającym rosołem. Rosołu co prawda nie miałam, ale za to miałam polędwiczki od Tareni ( Tarenia i te jej rzeźnickie kontakty;)…) w kurkach i śmietanie, którymi Szczypior zdecydowanie i nieodwołalnie wzgardził. Jakoś przełknęłam gorycz krytyki;) Zwłaszcza, że Szczypior jest chory. A jak jest chory, to i o humor i o apetyt trudniej. To już trzeci tydzień. W ubiegłym miał zapalenie gardła, migdałów i zatok, a w tym tygodniu to już zupełnie nowa infekcja gardła. Robię wszystko, by, jak pani doktor przykazała leżał (straszyła szpitalem, jeśli chociaż trzy dni nie poleży). Czytam mu jak tylko mogę, no i puszczam bajki. Szczypiora, nawet jak chory i nie w sosie, zawsze rozpiera energia. Nie inaczej jest tym razem. On nawet bajki ogląda w stroju Batmana ( to jego ulubiony bohater). Jak mawia o sobie, jest : „Blusem Łejnem, który pszszebiela się za Batmana. Z uszszami i pelelynoł” (ach, ta jego hiperpoprawność:)!). Trzy razy dziennie podaję mu lekarstwa i oklepuję plecy, w czym niestrudzenie i z wielką uciechą pomaga mi Brunisław waląc niemiłosiernie płaską dłonią;) Gramy w bingo po angielsku (ma świetną pamięć i często wygrywa), sam układa też lego. Nie umie według schematu, ale tworzy świetne fantazyjne twory. Jest prawie jak MacGyver:) Umie zrobić z łódki samolot;)))
A co u Zośki? Gdy wróciłyśmy po przedszkolu do domu, Szczypior, Brunisław i A. oglądali w komputerze komiksy o Batmanie. Szczypior powiedział do Zośki (swoją drogą też „największej fanki Batmana”, na ogół grającej w domu rolę Rachel Dawes): „-A ja ci nie powiem, że to komiks”, na co Zośka ze śmiechem ripostowała: „-Właśnie mi powiedziałeś” ;)Ale to było na długo po tym jak poszłyśmy jakieś półtora kilometra do  krawcowej. A właściwie to ja poszłam, bo Zośka jak wytworna królowa siedziała na sankach:) Nawybierałyśmy torbę gałganków- mamy w planach robić laleczki:) Ale to w weekendy, bo w tygodniu po przedszkolu mało czasu, wbrew pozorom, mamy dla siebie. A w piątek, gdy chłopaki idą spać, a Zośka nie musi następnego dnia wstawać rano do przedszkola, pozwalam jej dłużej posiedzieć. Zresztą jest już duża i sama coraz bardziej stanowczo się tego dopomina. Karmienie ptaków w tym roku jej nie bawi. Może dlatego, że same sikorki przylatują? Brunisław tylko jest mocno zainteresowany. Szczypior trochę też. No, prawdę mówiąc, to i kawka nas dziś odwiedziła. Taka wyjątkowo tłusta i nastroszona. Szczypior spytał: „ A co TO?”, choć kawki spokojnie rozpoznaje. Pamiętam jak kiedyś znajomy ornitolog pokazał mi w skandynawskiej książce ptaka z pytaniem czy wiem co to za gatunek. Pojęcia nie miałam. Mało z krzesła nie spadłam jak powiedział mi, że to… wróbel;) Tam ptaki ze względu na srogą aurę mocno obrastają tłuszczem, do tego stroszą piórka, by powietrze między nimi dodatkowo je ogrzewało. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wróbla. Bardziej, niż swych polskich pobratymców przypominał… piłkę tenisową;)
Zbliża się Dzień Babci i Dzień Dziadka. W tym roku wszyscy przyjadą do przedszkola na imprezę:) Szkoda, że Szczypior chory… Powoli zbieramy się do robienia laurek. Jakoś nic sensownego jeszcze nie wymyśliliśmy, bo… zakopaliśmy się znów we wspomnieniach przekopując zdjęcia. Dzieciaki mają niezłą pamięć. Gdy je pytam o to, co przedstawiają zdjęcia, bez wahania mówią nie tylko co jest na ujęciu, ale też opowiadają okoliczności w jakich zdjęcie zostało zrobione. Przypominaliśmy sobie nasze leśne pikniki. Brunisław jeszcze wtedy dopiero urządzał sobie lokum w brzuchu;), Szczypior podjeżdżał wózkiem, ale Zośka, ooo, to był piechur jakich mało! Potrafiła już jako półtoraroczny szkrab przejść ( z krótkimi przystankami oczywiście) półtora kilometra do cioci pod miasto:) Po lesie też później nieźle śmigała. Obserwowaliśmy żuki, zaskrońce, mrówki, no i oczywiście chodziliśmy na grzybobrania:) Dzieciom trzeba było dostarczać „paliwa”- na początku wystarczały całuski, ale potem się zmądrzyły i prosiły o czekoladę:) Pozwalaliśmy im na to w granicach rozsądku, a one dzielnie maszerowały. Nawet Szczypior pamięta jak z babcią kurki wycinał, choć było to dawno temu. Fajnie było. I nawet wszyscy to akceptowali, choć w duchu chyba trochę odbierali jako fanaberie. Może mieli rację? Nasze leśne wycieczki skończyły się ubiegłego lata, gdy Szczypior przytargał z lasu kleszcza. Mimo wielkiej ostrożności ( ubranie, środki chemiczne, po przyjściu prysznic) za uchem ukąsiła go taka maleńka postać kleszcza- nimfa,  podobno najbardziej agresywna. Była ledwie widoczna, ale zostawiła ślad w postaci… boreliozy. Kto o tym czytał, ten wie ile zagrożeń niesie ta choroba. I jest nieuleczalna. Szczęście w nieszczęściu, że pojawił się charakterystyczny rumień, co nie zawsze ma miejsce. Teraz przynajmniej wiemy. Ostatnio czytałam na forum wypowiedzi jakichś „mądrych” mam, które strasznie krytykowały wszelkie szczepienia. Jedna napisała, że mieszka przy lesie, ale nawet na odkleszczowe zapalenie mózgu nie zamierza szczepić dzieci, bo… „u nich” kleszcze nie są nosicielami. Nie wiem skąd to przekonanie? Przecież nigdy nie można być pewnym, że się nie trafi na takiego? A wracając do boreliozy, to wówczas też źródła podawały, że kleszcze- nosiciele występują w Białowieży, na Podlasiu, Mazurach i Suwalszczyźnie… A Szczypior złapał w sercu Warmii. No, chyba, że źródła uważają, że Warmia i Mazury to to samo…  Jedno jest pewne: lepiej wszędzie nadmiar ostrożności, niż nieuleczalna choroba! Czy jeszcze będę prowadzać dzieci do lasu? Zimą na pewno! Wtedy kleszcze śpią…  :)
Najświeższa, bo dzisiejsza anegdota:
W telewizji „leciało” przesłuchanie Kaczmarka w sprawie afery hazardowej, gdy Szczypior usłyszał fragment wypowiedzi Kamińskiego:
„-…był człowiekiem Totalizatora…”
Na co odkrywczym gestem wznosząc palec, wypalił:
„-Oo, człowiek, my też jesteśmy człowiekami!”;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)