16 lipca 2010 r.
Czwarta rano. Jem szybkie śniadanie i pędzę do mamy, z którą umówiłam
się na jagody. Im wcześniej wyjdziemy, tym lepiej dla nas, bo potem
upał nawet w lesie jest nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy człowiek
ubierze się „pod kleszcza i żmiję”, czyli w długie spodnie, kalosze i na
długi rękaw. Jeszcze tylko rzut oka na termometr i… o Matko Boska!
Dwadzieścia pięć stopni o czwartej rano!!! Nie ma co zwlekać, zwłaszcza,
że dzieci zostawiam pod opieką ich babci. A póki co, niech jeszcze
trochę pośpią.
Krótko po wyjściu od teściów zauważam brak aparatu. Nie chcę tracić
czasu na powrót, więc go sobie odpuszczam, ale już uśmiecham się pod
nosem, bo czuję, że zobaczę dziś coś interesującego – jak zawsze, gdy
nie mam przy sobie nic poza własną pamięcią
I rzeczywiście, już po drodze do mamy widzę podmokłe łąki malowniczo
otoczone ramionami Łyny. To stołówka i lęgowisko licznego ptactwa, ale
także innych zwierząt, między innymi chronionego kumaka nizinnego. Nad
łąki opada gęsta, tajemnicza mgła i od razu przed oczami staje mi scena z
miejscowej legendy, jak to jakiś władca zobaczywszy to miejsce rzekł
tylko dwa słowa: „dobre miejsce”. Bo istotnie w tamtych czasach było
idealne pod względem obronności. Dla mnie teraz jest idealne pod
względem malowniczości, a także walorów przyrodniczych. Ale to tylko
preludium do tego, co spotyka mnie w lesie…
Las jest ciepły i pachnący, wciąż jeszcze daje orzeźwienie przed
coraz bardziej stanowczo lejącym się z nieba żarem. Nie spotykamy tego
dnia w lesie ani żywej duszy. Nic tylko my i tętniący życiem las. Coraz
to słychać z różnych stron tajemnicze szelesty ściółki, spadające z
trzaskiem z drzew gałązki, szyszki, powietrze świszczące cicho
rozdzierającymi je skrzydełkami spadających małych żarłoków, którym
nawet upał nie odbiera apetytu. Z oddali słychać pracowite stukanie
dzięcioła, a tuż nad moją głową rozlegają się śpiewy nieznanego mi
ptaka. Zupełnie obce i głośne. Nigdy wcześniej takich nie słyszałam. Nie
mogę nic dostrzec, bo korony drzew są bardzo gęste. Skupiamy się na
jagodach. Po małym rekonesansie dochodzimy do wniosku, że poszukamy
dalej, bo tu jagodnik, choć rozległy i gęsty, to bardzo ubogi w owoce, a
listki zbrązowiałe i poschnięte.
Jestem na dróżce, coraz bardziej zalewanej słońcem. Przed sobą widzę
jakiś intensywny ruch, więc zaintrygowana podchodzę bliżej. To padalec
chcący się dostać do przydrożnych krzaczków jagód. Wije się i pręży jak
szalony. Ogonem wywija esy floresy, a głowę desperacko wyciąga w
kierunku zieleni. I już nie wiem sama, może to wcale nie padalec, tylko
duszący ofiarę gniewosz. Gdy jestem już przy obiekcie tego zamieszania,
widzę, że to istotnie padalec, a wije się tak, bo… zaplątał się w
cienką, ale rozkrzewioną gałązkę. Co za widok! Dopiero zauważam, że w
tej plątaninie odnóżek gałązki i szalejącego ciała padalca siedzi
skamieniała i przerażona… żabka! Pewnie myśli, że za chwilę zostanie
zjedzona. Zupełnie się nie rusza, wygląda jakby była martwa. W końcu ta
beznoga jaszczurka uwalnia się i ginie w zieleni jagodnika, a żabka…
dalej siedzi nieruchomo. Pomagam jej lekko otrząsnąć się z szoku,
popychając ją lekko paluchem, a ta odskakuje jak poparzona i już
wszystko wraca do normy.
Szkoda, że nie miałam aparatu, bo to był naprawdę interesujący widok zobaczyć żabkę w pętli niezainteresowanego nią padalca
Ten niegroźny padalec, tak doskonale widoczny na ścieżce, wpełznąwszy w
zieleń od razu stał się niezauważalny, choć wiedziałam, że tam jest i
starałam się go wypatrzyć. Nasuwa mi się refleksja, że żmija zygzakowata
byłaby tak samo trudna, jeśli niemożliwa do wypatrzenia w jagodniku. A
tym samym uniknięcie ugryzienia przez nią po włożeniu łap w krzaczki
jest niemal równe zeru. I pół biedy jak ktoś nie jest uczulony na jad…
Ja mam jedną, póki co sprawdzającą się, metodę: kalosze i tupanie. No i
staram się nie rozglądać za ptakami, tylko patrzeć pod nogi, choć muszę
przyznać, że to niełatwe
Kalosze są dosyć grube i nieźle chronią, a tupanie wywołuje wstrząsy i
uprzedza żmiję przed naszym nadejściem. Jest co prawda głucha jak pień,
ale świetnie wyczuwa wszelkie drgania podłoża. No i co ważne, woli
unikać kontaktu z człowiekiem, więc chętnie schodzi z drogi, odpełzając
sobie znanymi ścieżkami.
Innym razem też na jgodach spotkałam jaszczurkę żyworodną. Jest
popularna i często widujemy z dzieciakami całe dziesiątki tych gadów
wygrzewające się na słonecznym skraju lasu. Ale, zwłaszcza dzieciakom,
trudno je dostrzec, bo z prędkością światła czmychają wśród sosnowego
igliwia, na którym zwykle „stacjonują”. Tym razem było inaczej.
Spotkałam jedną na podleśnej dróżce. I bardzo chciałam ją sfotografować
dla dzieciaków, które spały jeszcze w najlepsze w domu. Zachodziłam jej
drogę, krążyłam wokół niej, byle tylko zrobić dobre ujęcia. A ona
denerwowała się coraz bardziej. W końcu to maleńkie i zupełnie niegroźne
stworzonko o wielkim duchu otworzyło pyszczek próbując mnie odstraszyć.
Zupełnie jakby chciało powiedzieć: „ Zostaw mnie babo w spokoju!”. No
to je zostawiłam. Nie chciałam już męczyć jaszczurki, a i rozbawiła mnie
swą odwagą. Dołączam zdjęcie, żebyście wszyscy mogli zobaczyć ten okaz.
A i jeszcze Zośkę z naszego spaceru leśnego, gdzie okrzyknęła się Leśną
Królewną. Koronę stanowił wianek, którego owoce złupił później
rozbójnik Szczypior terroryzując piękną królewnę… pistoletem z patyka;)
Tak to nam leniwie upływa pobyt na Warmii. Czas dzielimy między
wypady do lasu i nad jezioro, najgorsze upały próbując przetrwać przy
lekturze. A czytamy ostatnio „Małomównego i rodzinę” Małgorzaty
Musierowicz. Bardzo wakacyjna powieść dla dzieci, trochę wpisująca się w
to, co my tutaj przeżywamy, ale o tym więcej w następnym odcinku:)
Pozdrawiam serdecznie i wakacyjnie beztrosko. Matka Polka:)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)