środa, 29 października 2014

16 lipca 2010 r.
Czwarta rano. Jem szybkie śniadanie i pędzę do mamy, z którą umówiłam się na jagody. Im wcześniej wyjdziemy, tym lepiej dla nas, bo potem upał nawet w lesie jest nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy człowiek ubierze się „pod kleszcza i żmiję”, czyli w długie spodnie, kalosze i na długi rękaw. Jeszcze tylko rzut oka na termometr i… o Matko Boska! Dwadzieścia pięć stopni o czwartej rano!!! Nie ma co zwlekać, zwłaszcza, że dzieci zostawiam pod opieką ich babci. A póki co, niech jeszcze trochę pośpią.
Krótko po wyjściu od teściów zauważam brak aparatu. Nie chcę tracić czasu na powrót, więc go sobie odpuszczam, ale już uśmiecham się pod nosem, bo czuję, że zobaczę dziś coś interesującego – jak zawsze, gdy nie mam przy sobie nic poza własną pamięcią ;) I rzeczywiście, już po drodze do mamy widzę podmokłe łąki malowniczo otoczone ramionami Łyny. To stołówka i lęgowisko licznego ptactwa, ale także innych zwierząt, między innymi chronionego kumaka nizinnego. Nad łąki opada gęsta, tajemnicza mgła i od razu przed oczami staje mi scena z miejscowej legendy, jak to jakiś władca zobaczywszy to miejsce rzekł tylko dwa słowa: „dobre miejsce”. Bo istotnie w tamtych czasach było idealne pod względem obronności. Dla mnie teraz jest idealne pod względem malowniczości, a także walorów przyrodniczych. Ale to tylko preludium do tego, co spotyka mnie w lesie…
Las jest ciepły i pachnący, wciąż jeszcze daje orzeźwienie przed coraz bardziej stanowczo lejącym się z nieba żarem. Nie spotykamy tego dnia w lesie ani żywej duszy. Nic tylko my i tętniący życiem las. Coraz to słychać z różnych stron tajemnicze szelesty ściółki, spadające z trzaskiem z drzew gałązki, szyszki, powietrze świszczące cicho rozdzierającymi je skrzydełkami spadających małych żarłoków, którym nawet upał nie odbiera apetytu. Z oddali słychać pracowite stukanie dzięcioła, a tuż nad moją głową rozlegają się śpiewy nieznanego mi ptaka. Zupełnie obce i głośne. Nigdy wcześniej takich nie słyszałam. Nie mogę nic dostrzec, bo korony drzew są bardzo gęste. Skupiamy się na jagodach. Po małym rekonesansie dochodzimy do wniosku, że poszukamy dalej, bo tu jagodnik, choć rozległy i gęsty, to bardzo ubogi w owoce, a listki zbrązowiałe i poschnięte.
Jestem na dróżce, coraz bardziej zalewanej słońcem. Przed sobą widzę jakiś intensywny ruch, więc zaintrygowana podchodzę bliżej. To padalec chcący się dostać do przydrożnych krzaczków jagód. Wije się i pręży jak szalony. Ogonem wywija esy floresy, a głowę desperacko wyciąga w kierunku zieleni. I już nie wiem sama, może to wcale nie padalec, tylko duszący ofiarę gniewosz. Gdy jestem już przy obiekcie tego zamieszania, widzę, że to istotnie padalec, a wije się tak, bo… zaplątał się w cienką, ale rozkrzewioną gałązkę. Co za widok! Dopiero zauważam, że w tej plątaninie odnóżek gałązki i szalejącego ciała padalca siedzi skamieniała i przerażona… żabka! Pewnie myśli, że za chwilę zostanie zjedzona. Zupełnie się nie rusza, wygląda jakby była martwa. W końcu ta beznoga jaszczurka uwalnia się i ginie w zieleni jagodnika, a żabka… dalej siedzi nieruchomo. Pomagam jej lekko otrząsnąć się z szoku, popychając ją lekko paluchem, a ta odskakuje jak poparzona i już wszystko wraca do normy.
Szkoda, że nie miałam aparatu, bo to był naprawdę interesujący widok zobaczyć żabkę w pętli niezainteresowanego nią padalca :) Ten niegroźny padalec, tak doskonale widoczny na ścieżce, wpełznąwszy w zieleń od razu stał się niezauważalny, choć wiedziałam, że tam jest i starałam się go wypatrzyć. Nasuwa mi się refleksja, że żmija zygzakowata byłaby tak samo trudna, jeśli niemożliwa do wypatrzenia w jagodniku. A tym samym uniknięcie ugryzienia przez nią po włożeniu łap w krzaczki jest niemal równe zeru. I pół biedy jak ktoś nie jest uczulony na jad… Ja mam jedną, póki co sprawdzającą się, metodę: kalosze i tupanie. No i staram się nie rozglądać za ptakami, tylko patrzeć pod nogi, choć muszę przyznać, że to niełatwe :) Kalosze są dosyć grube i nieźle chronią, a tupanie wywołuje wstrząsy i uprzedza żmiję przed naszym nadejściem. Jest co prawda głucha jak pień, ale świetnie wyczuwa wszelkie drgania podłoża. No i co ważne, woli unikać kontaktu z człowiekiem, więc chętnie schodzi z drogi, odpełzając sobie znanymi ścieżkami.
Innym razem też na jgodach spotkałam jaszczurkę żyworodną. Jest popularna i często  widujemy z dzieciakami całe dziesiątki tych gadów wygrzewające się na słonecznym skraju lasu. Ale, zwłaszcza dzieciakom, trudno je dostrzec, bo z prędkością światła czmychają wśród sosnowego igliwia, na którym zwykle „stacjonują”. Tym razem było inaczej. Spotkałam jedną na podleśnej dróżce. I bardzo chciałam ją sfotografować dla dzieciaków, które spały jeszcze w najlepsze w domu. Zachodziłam jej drogę, krążyłam wokół niej, byle tylko zrobić dobre ujęcia. A ona denerwowała się coraz bardziej. W końcu to maleńkie i zupełnie niegroźne stworzonko o wielkim duchu otworzyło pyszczek próbując mnie odstraszyć. Zupełnie jakby chciało powiedzieć: „  Zostaw mnie babo w spokoju!”. No to je zostawiłam. Nie chciałam już męczyć jaszczurki, a i rozbawiła mnie swą odwagą. Dołączam zdjęcie, żebyście wszyscy mogli zobaczyć ten okaz. A i jeszcze Zośkę z naszego spaceru leśnego, gdzie okrzyknęła się Leśną Królewną. Koronę stanowił wianek, którego owoce złupił później rozbójnik Szczypior terroryzując piękną królewnę… pistoletem z patyka;)
Tak to nam leniwie upływa pobyt na Warmii. Czas dzielimy między wypady do lasu i nad jezioro, najgorsze upały próbując przetrwać przy lekturze. A czytamy ostatnio „Małomównego i rodzinę” Małgorzaty Musierowicz. Bardzo wakacyjna powieść dla dzieci, trochę wpisująca się w to, co my tutaj przeżywamy, ale o tym więcej w następnym odcinku:)
Pozdrawiam serdecznie i wakacyjnie beztrosko. Matka Polka:)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)