5 stycznia 2010 r.
Stojąc na parapecie babcinego okna w domu nad rzeką, spoglądałam w
dół. Patrzyłam z wysokości jakby czwartego piętra, a jednocześnie
widziałam całkiem wyraźnie… żołnę. Była pięknie kolorowa i wołałam
wszystkich, by podeszli do szyby. Podniósł się rwetes, a żołna siedziała
nieruchomo na środku rzeki, nic sobie nie robiąc z prądu wody.
Siedziała niczym żaba na liściu grążela. Nigdy wcześniej nie widziałam
nad babciną rzeką żołny…
Żołna na Warmii się nie gnieździ, ale poznałam dzięcioła- figlarza, ale o tym później…
Juhuuu! Stary rok za nami! Cieszę się, bo dopiekł mi do żywego.
Zwłaszcza pod koniec, gdy miał już być zdetronizowany. We wigilię
mieliśmy jechać na Warmię, a tu w przeddzień wyjazdu słyszę dziwne
kapanie w „komputerowym” (to taki pokoik, w którym mamy łóżko dla gości
jak się jacyś od czasu do czasu napatoczą, no i oczywiście komputer). No
ładnie! Deszcz za oknem tłucze niemiłosiernie (pewnie ładniej
zabrzmiałoby, że „o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…,”, ale
ani mi miło nie dzwoni, ani on jesienny…). A tu jeszcze to! Sufit
przecieka! I to na biurko z komputerem! Dobrze, że panie w administracji
nie zrobiły sobie wolnego na lepienie pierogów, dzięki czemu udało mi
się ściągnąć jakichś fachowców. Popatrzyli, pokiwali głowami i
powiedzieli „- aaa, to tak jak i u tamtych”, kimkolwiek są ci „tamci”.
Poszli na dach zrzucić śnieg, który to miał napierać uniemożliwiając
odpływ wody. No i obiecali, że zobaczą czy nie ma dziur w dachu, ale… na
wiosnę. Przeciekania to nie koniec, bo jak się tego samego dnia
okazało, moje kochane skórzane kozaki, które dopiero trzecią zimę noszę
też przeciekają! A A. jak o tym usłyszał powiedział, że jego zimowe
kamasze też. Załamka!
Na Warmię:)!
Droga na Warmię bardzo szybko zleciała. Im dalej na północ, tym zimniej,
choć nadal blisko zera, śnieg też się pokazał gdzieś przed Nidzicą.
Początkowo droga czarna, później ośnieżona, ale niezbyt śliska, więc
płynnie jechaliśmy. Do tego, wbrew pozorom, kontroli policyjnych chyba
tylko ze dwie. Żadna nas nie niepokoiła:) Moje serce rośnie za każdym
razem, gdy wjeżdżamy w ten bardziej urozmaicony krajobraz. Zostawiliśmy
płaską monotonię Mazowsza, z krzakami gdzieniegdzie na polach, by
wjechać w piękno Mazur – pofałdowany teren, na polach pojedyncze,
rozłożyste drzewa, albo kępy drzew. Droga zaczyna się delikatnie wić,
spomiędzy drzew przebija biel zmrożonych lekko powierzchni jezior. Czoło
się rozluźnia, humor poprawia. Jestem u siebie. Choć to chyba trochę
przeze mnie dla samej siebie podkręcone, bo to nie jedyne miejsce na
ziemi, które mi się tak podoba. Lubię też góry i Roztocze. I jeszcze
Podlasie. A. uwielbia morze, a ja do wody czuję duży dystans. Choć
wychowana nad rzeką, do tej pory nie nauczyłam się pływać, czy to za
sprawą nadopiekuńczej matki, czy niemiłych doświadczeń topienia się (hm,
ze trzy razy…;) Ale co roku próbuję:) Nauczyć się pływać, nie
utopić;)…).
Wigilia kameralna i miła. Już drugi rok skromniej, bez szaleństw, bez
niepohamowanego obżarstwa. To celowe i rozsądne, choć moja teściowa
świetnie gotuje, że palce lizać i już na dwa miesiące przed świętami
żyłam myślą, że się „odjem” jej pysznościami:) A w dodatku lubi ona
eksperymentować, kupuje dobre produkty, nie żałuje pieniędzy na zdrowe,
regionalne wyroby. Tarenia, bo o niej mowa, to osoba, która przypomina
mi swoją ulubioną bohaterkę angielskiego serialu- Hiacyntę (włącza
sobie dvd do pracy przy komputerze i ogląda, pracując jednocześnie.
Tarenia to fenomen, bo ogląda… tyłem do ekranu;)! ) Chociaż musi mieć
wszystko zapięte na ostatni guzik, to w przeciwieństwie do Hiacynty nie
jest tak autorytarna i ma duuużo więcej taktu. Nie omieszkam dodać, że
Tarenia ma znajomości w renomowanej warmińskiej rzeźni i na każde święta
dostaje przednie mięsko. Sąsiad doskonale wędzi, więc i swoje wędzonki
zawsze ma. I umie robić pyyyszne pasztety. Mogłabym długo tak pisać, ale
nie czas i miejsce. A i jeszcze może przeczyta i w piórka obrośnie
zbytnio?, hi hi;)…
Mikołaj też nieźle nas załatwił, bo gdy my wypatrywaliśmy go w
sypialni i w kuchni, on pojawił się w salonie, z drugiej strony
mieszkania. I tak się śpieszył, ze już nie zdążyliśmy dobiec:) Za to
zostawił fajne prezenty. Nie do końca takie o jakich myśleliśmy, ale też
bardzo miłe i wyjątkowe. A A. był baaardzo zaskoczony i zadowolony, bo
dostał płytę, której nie ma w sklepach. A właściwie dwie- covery i demo
„Do ludożerców” Karoliny Cichej do tekstów Różewicza. Żeby tego było
mało, to z autografem imiennie, dla A. od Karoliny. A w ogóle ta
Karolina to nie dość, ze bardzo utalentowana- człowiek-orkiestra, w
dodatku wokalistka i kompozytorka, to jeszcze przemiła dziewczyna.
Sympatyczna, kontaktowa i mimo, że już doceniona, to nie wydaje się
zadzierającą nosa „gwiazdą”. I oby to jedno się nigdy nie zmieniło! Mnie
się też podoba, ale nie bardzo mam okazję do słuchania, bo A.
najczęściej wozi płyty w samochodzie, a w Internecie nie lubię słuchać. A
dokładniej rzecz biorąc nie mogę, bo zamiast słuchać musiałabym
„bronić” komputera przed Brunisławem i jego wszędobylskimi paluszkami
wciskającymi namiętnie wszelkie możliwe przyciski;)
A propos dzieciaków, to niedawno dorwałam świetną książkę Glenna
Domana o szalonym potencjale, jaki drzemie w dziecięcych główkach i
właściwie nieograniczonych, do pewnego wieku, możliwościach absorpcji
wiedzy. Moja książka dotyczy nauki wczesnego czytania, ale mam już
chrapkę na inne tego autora, m. in. o nauczaniu matematyki. Dzieciaki są
naprawdę zdumiewające. Pamiętam jak Zośka, gdy była mała, w kołysance w
telewizji rozpoznała inaczej zaaranżowany utwór Edwarda Griega. Poznała
tę melodię, choć była zagrana w innym tempie! A ostatnio Brunisław
powtarza nuconą przeze mnie pioseneczkę dla dzieci. Wpadła mi w ucho
taka prościutka piosenka, którą dla zabawy śpiewam przy sprzątaniu (a
ostatnio nie tylko…). Nazywa się „Clean up song”, a jej tekst to
właściwie dwa wersy: „Clean up, clean up, everybody let`s clean up/
Clean up, clean up, put your things away”. A Brunisław któregoś dnia
zaczął powtarzać: „Daa, daa, da da daa daa da…” dokładnie pod melodię
piosenki i z tą liczbą sylab w tym swoim „da”, co w słowach śpiewanych
przeze mnie! To fascynujące!
Na Warmii byliśmy tylko tydzień. Jakoś pogoda była marna, na sanki
nie chodziliśmy, bo wzięliśmy mniej rzeczy, niż zwykle. Nie mieliśmy
kombinezonów, jabłuszek, sanek itp. W dodatku zamki w butach Zośki się
rozwaliły i trzeba było na wstawienie nowych wydać połowę wartości tych
butów!
A jeszcze zapomniałam, że u teściów kaloryferów się nie da regulować i
jest gorąco i sucho prawie jak na pustyni. Okien nie bardzo jest jak
otwierać, bo część śpi na materacu, a po podłodze ciągnie. W dodatku
budziliśmy się z wysuszonymi na pieprz nosami i gardłami. Szczypior
zaczął nawet pokasływać. W lesie nie byliśmy:( Mnie udało się zabrać
starszaki na moje ulubione podmokłe łąki i raz samej się tam wyrwać (już
przymarzło, więc i buty zbytnio nie przeciekły). Miałam jednak z tyłu
głowy, żeby się śpieszyć, śpieszyć, śpieszyć, bo babcia została sama z
trójką rozbrykanych łobuziaków. Dzieciaki na „swoim” spacerze szalały z
trzcinami „jak drzewa wysokimi” ;)- to ich słowa, a ja na moim samotnym
spacerze, już przy wejściu na łąkę zostałam przywitana przez dzięcioła,
desperacko stukającego w… grubą trzcinę. A jak się chował przede mną!
Bawił się ze mną, podlatywał, wabił. No i odpuściłam. Sfotografowałam go
za to w drodze powrotnej- jakby na mnie czekał w tym samym miejscu,
schowany między trzcinami. Zobaczyłam też stare żeremia. Mam wrażenie,
ze z każdym rokiem się rozrastają, ale może tylko mi się tak wydaje?
Znalazłam też trop na podmarzniętym rowku. Jestem niemal przekonana, ze
to bobra- pięć palców, przednia łapa mniejsza od tylnej, ale z drugiej
strony bardzo ciężko spotkać trop bobra, bo ten zazwyczaj zaciera go
ciągniętym za sobą ogonem. Z drugiej jednak strony, trop był na lodzie.
Choć niewyraźny, więc… Sama już nie wiem!
Co do mojego rozdarcia, to jedno jest pewne. Ani ja tu, na Mazowszu
nie czuję się u siebie, ani tam, na Warmii u siebie nie jestem.
Mieszkam zawsze na walizkach, kątem w gościach. I tylko czasem oko
nacieszę i duszę ukoję pięknem przyrody. I wtedy zawsze czuję się trochę
jak Tomaszek z „Doliny Issy”- taki leśny ludek. Tylko, że jednocześnie
widzę niestosowność takich porównań i już całkiem czuję się jak pajac.
Znowu- ani tu , ani tam… Może lepiej bym się odnalazła w świecie, gdybym
żyła ze sto lat temu… Z koleżanką się nie spotkałam, bo ta… nie miała
przed Sylwestrem dla mnie czasu, choć zapraszała serdecznie, ponoć „nie
mogła doczekać się spotkania”. Kiedy ja mogłam ona nie chciała, a gdy
ona chciała ja nie mogłam… Z jedyną przyjaciółką i jej córką, a moją
chrześniaczką spotkałam się przelotem w… gościnnym pokoiku moich
teściów. Do niej nie zdążyłam dojechać, bo moja fryzjerka się z robotą
spóźniła, a potem ona do mnie mogła tylko na chwilę, bo musiała jechać
do pracy. Chyba jestem jakaś sfrustrowana! Ale nie ma tego złego…
Wcześniej wróciliśmy do domu i cieszymy się sobą. Pojutrze A. odbiera
dni wolne, potem weekend, więc znowu będziemy się cieszyć sobą:))) No i
muszę trochę poszperać w literaturze. Zośka ma iść od września do
szkoły. Do marca trzeba się zdeklarować w wybranej szkole, a ja nawet
nie wiem czy chcę ją posłać do szkoły. Najchętniej sama uczyłabym ją w
domu, ale jak długo będę mogła? I czy podołam ze Szczypiorem ,
Brunisławem, a i… niełatwym charakterkiem Zośki? Gdyby nie ten brak
stabilizacji finansowej, to byłabym pewna, że „home schooling” to coś
dla nas… (Swoją drogą to nie można tego jakoś po polsku nazwać? Francuzi
to nawet mają specjalną komisję od nazywania po ichniemu wszystkiego co
nowe, a obce. Nawet walkman jakoś po francusku się nazywa, ale już nie
pamiętam jak).
A dziś rano obudziłam się ze wspomnieniem nocnego przywidzenia… Z barwami tak pięknymi jak w filmach Kolskiego:
Stojąc na parapecie babcinego okna w domu nad rzeką, spoglądałam w dół.
Patrzyłam z wysokości jakby czwartego piętra, a jednocześnie widziałam
całkiem wyraźnie… żołnę. Była pięknie kolorowa i wołałam wszystkich, by
podeszli do szyby. Podniósł się rwetes, a żołna siedziała nieruchomo na
środku rzeki, nic sobie nie robiąc z prądu wody. Siedziała niczym żaba
na liściu grążela. Nigdy wcześniej nie widziałam nad babciną rzeką
żołny…
Na jawie też nie widziałam. Gnieździ się ponoć na południu, a i to
nielicznie. Miło byłoby ją obserwować na Warmii. A dokładniej, na
„moich” mokradłach
Post Scriptum:
Minionego ranka przed wyjazdem do pracy A. włączył płytę „Do
Ludożerców” Karoliny Cichej. Szczypior, który od dwóch dni siedzi
kaszlący w domu pyta:
„-Tatusiu, a kto to gla?”
A. odpowiada:
„-Karolina Cicha”.
Szczypior z zafrasowaną miną, drapiąc się po głowie:
„- Gla Kalolina Cicha? Ale tak naplawdę to głośna.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)