środa, 29 października 2014

5 stycznia 2010 r.
Stojąc na parapecie babcinego okna w domu nad rzeką, spoglądałam w dół. Patrzyłam z wysokości jakby czwartego piętra, a jednocześnie widziałam całkiem wyraźnie… żołnę. Była pięknie kolorowa i wołałam wszystkich, by podeszli do szyby. Podniósł się rwetes, a żołna siedziała nieruchomo na środku rzeki, nic sobie nie robiąc z prądu wody. Siedziała niczym żaba na liściu grążela. Nigdy wcześniej nie widziałam nad babciną rzeką żołny…
Żołna na Warmii się nie gnieździ, ale poznałam dzięcioła- figlarza, ale o tym później…
Juhuuu! Stary rok za nami! Cieszę się, bo dopiekł mi do żywego. Zwłaszcza pod koniec, gdy miał już być zdetronizowany. We wigilię mieliśmy jechać na Warmię, a tu w przeddzień wyjazdu słyszę dziwne kapanie w „komputerowym” (to taki pokoik, w którym mamy łóżko dla gości jak się jacyś od czasu do czasu napatoczą, no i oczywiście komputer). No ładnie! Deszcz za oknem tłucze niemiłosiernie (pewnie ładniej zabrzmiałoby, że „o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…,”, ale ani mi miło nie dzwoni, ani on jesienny…). A tu jeszcze to! Sufit przecieka! I to na biurko z komputerem! Dobrze, że panie w administracji nie zrobiły sobie wolnego na lepienie pierogów, dzięki czemu udało mi się ściągnąć jakichś fachowców. Popatrzyli, pokiwali głowami i powiedzieli „- aaa, to tak jak i u tamtych”, kimkolwiek są ci „tamci”. Poszli na dach zrzucić śnieg, który to miał napierać uniemożliwiając odpływ wody. No i obiecali, że zobaczą czy nie ma dziur w dachu, ale… na wiosnę. Przeciekania to nie koniec, bo jak się tego samego dnia okazało, moje kochane skórzane kozaki, które dopiero trzecią zimę noszę też przeciekają! A A. jak o tym usłyszał powiedział, że jego zimowe kamasze też. Załamka!
Na Warmię:)!

Droga na Warmię bardzo szybko zleciała. Im dalej na północ, tym zimniej, choć nadal blisko zera, śnieg też się pokazał gdzieś przed Nidzicą. Początkowo droga czarna, później ośnieżona, ale niezbyt śliska, więc płynnie jechaliśmy. Do tego, wbrew pozorom, kontroli policyjnych chyba tylko ze dwie. Żadna nas nie niepokoiła:) Moje serce rośnie za każdym razem, gdy wjeżdżamy w ten bardziej urozmaicony krajobraz. Zostawiliśmy płaską monotonię Mazowsza, z krzakami gdzieniegdzie na polach, by wjechać w piękno Mazur – pofałdowany teren, na polach pojedyncze, rozłożyste drzewa, albo kępy drzew. Droga zaczyna się delikatnie wić, spomiędzy drzew przebija biel zmrożonych lekko powierzchni jezior. Czoło się rozluźnia, humor poprawia. Jestem u siebie.  Choć to chyba trochę przeze mnie dla samej siebie podkręcone, bo to nie jedyne miejsce na ziemi, które mi się tak podoba. Lubię też góry i Roztocze. I jeszcze Podlasie. A. uwielbia morze, a ja do wody czuję duży dystans. Choć wychowana nad rzeką, do tej pory nie nauczyłam się pływać, czy to za sprawą nadopiekuńczej matki, czy niemiłych doświadczeń topienia się (hm, ze trzy razy…;) Ale co roku próbuję:) Nauczyć się pływać, nie utopić;)…).
Wigilia kameralna i miła. Już drugi rok skromniej, bez szaleństw, bez niepohamowanego obżarstwa. To celowe i rozsądne, choć moja teściowa świetnie gotuje, że palce lizać i już na dwa miesiące przed świętami żyłam myślą, że się „odjem” jej pysznościami:) A w dodatku lubi ona eksperymentować, kupuje dobre produkty, nie żałuje pieniędzy na zdrowe,  regionalne wyroby. Tarenia, bo o niej mowa, to osoba, która przypomina mi swoją ulubioną bohaterkę angielskiego serialu-  Hiacyntę (włącza sobie dvd do pracy przy komputerze i ogląda, pracując jednocześnie. Tarenia to fenomen, bo ogląda… tyłem do ekranu;)! ) Chociaż musi mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, to w przeciwieństwie do Hiacynty nie jest  tak autorytarna i ma duuużo więcej taktu. Nie omieszkam dodać, że Tarenia ma znajomości w renomowanej warmińskiej rzeźni i na każde święta dostaje przednie mięsko. Sąsiad doskonale wędzi, więc i swoje wędzonki zawsze ma. I umie robić pyyyszne pasztety. Mogłabym długo tak pisać, ale nie czas i miejsce. A i jeszcze może przeczyta i w piórka obrośnie zbytnio?, hi hi;)…
Mikołaj też nieźle nas załatwił, bo gdy my wypatrywaliśmy go w sypialni i w kuchni, on pojawił się w salonie, z drugiej strony mieszkania. I tak się śpieszył, ze już nie zdążyliśmy dobiec:) Za to zostawił fajne prezenty. Nie do końca takie o jakich myśleliśmy, ale też bardzo miłe i wyjątkowe. A A. był baaardzo zaskoczony i zadowolony, bo dostał płytę, której nie ma w sklepach. A właściwie dwie- covery i demo „Do ludożerców” Karoliny Cichej do tekstów Różewicza. Żeby tego było mało, to z autografem imiennie, dla A. od Karoliny. A w ogóle ta Karolina to nie dość, ze bardzo utalentowana- człowiek-orkiestra, w dodatku wokalistka i kompozytorka, to jeszcze przemiła dziewczyna. Sympatyczna, kontaktowa i mimo, że już doceniona, to nie wydaje się zadzierającą nosa „gwiazdą”. I oby to jedno się nigdy nie zmieniło! Mnie się też podoba, ale nie bardzo mam okazję do słuchania, bo A. najczęściej wozi płyty w samochodzie, a w Internecie nie lubię słuchać. A dokładniej rzecz biorąc nie mogę, bo zamiast słuchać musiałabym „bronić” komputera przed Brunisławem i jego wszędobylskimi paluszkami wciskającymi namiętnie wszelkie możliwe przyciski;)
A propos dzieciaków, to niedawno dorwałam świetną książkę Glenna Domana o szalonym potencjale, jaki drzemie w dziecięcych główkach i właściwie nieograniczonych, do pewnego wieku, możliwościach absorpcji wiedzy. Moja książka dotyczy nauki wczesnego czytania, ale mam już chrapkę na inne tego autora, m. in. o nauczaniu matematyki. Dzieciaki są naprawdę zdumiewające. Pamiętam jak Zośka, gdy była mała, w kołysance w telewizji rozpoznała inaczej zaaranżowany utwór Edwarda Griega. Poznała tę melodię, choć była zagrana w innym tempie! A ostatnio Brunisław powtarza nuconą przeze mnie pioseneczkę dla dzieci. Wpadła mi w ucho taka prościutka piosenka, którą dla zabawy śpiewam przy sprzątaniu (a ostatnio nie tylko…). Nazywa się „Clean up song”, a  jej tekst to właściwie dwa wersy: „Clean up, clean up, everybody let`s clean up/ Clean up, clean up, put your things away”. A Brunisław któregoś dnia zaczął powtarzać: „Daa, daa, da da daa daa da…” dokładnie pod melodię piosenki i z tą liczbą sylab w tym swoim „da”, co w słowach śpiewanych przeze mnie! To fascynujące!
Na Warmii byliśmy tylko tydzień. Jakoś pogoda była marna, na sanki nie chodziliśmy, bo wzięliśmy mniej rzeczy, niż zwykle. Nie mieliśmy kombinezonów, jabłuszek, sanek itp. W dodatku zamki w butach Zośki się rozwaliły i trzeba było na wstawienie nowych wydać połowę wartości tych butów!
A jeszcze zapomniałam, że u teściów kaloryferów się nie da regulować i jest gorąco i sucho prawie jak na pustyni. Okien nie bardzo jest jak otwierać, bo część śpi na materacu, a po podłodze ciągnie. W dodatku budziliśmy się z wysuszonymi na pieprz nosami i gardłami. Szczypior zaczął nawet pokasływać. W lesie nie byliśmy:( Mnie udało się zabrać starszaki na moje ulubione podmokłe łąki i raz samej się tam wyrwać (już przymarzło, więc i buty zbytnio nie przeciekły). Miałam jednak z tyłu głowy, żeby się śpieszyć, śpieszyć, śpieszyć, bo babcia została sama z trójką rozbrykanych łobuziaków. Dzieciaki na „swoim” spacerze szalały z trzcinami „jak drzewa wysokimi”  ;)- to ich słowa, a ja na moim samotnym spacerze, już przy wejściu na łąkę zostałam przywitana przez dzięcioła, desperacko stukającego w… grubą trzcinę. A jak się chował przede mną! Bawił się ze mną, podlatywał, wabił. No i odpuściłam. Sfotografowałam go za to w drodze powrotnej- jakby na mnie czekał w tym samym miejscu, schowany między trzcinami. Zobaczyłam też stare żeremia. Mam wrażenie, ze z każdym rokiem się rozrastają, ale może tylko mi się tak wydaje? Znalazłam też trop na podmarzniętym rowku. Jestem niemal przekonana, ze to bobra- pięć palców, przednia łapa mniejsza od tylnej, ale z drugiej strony bardzo ciężko spotkać trop bobra, bo ten  zazwyczaj zaciera go ciągniętym za sobą ogonem. Z drugiej jednak strony, trop był na lodzie. Choć  niewyraźny, więc… Sama już nie wiem!
Co do mojego rozdarcia, to jedno jest pewne. Ani ja tu, na Mazowszu nie czuję się u siebie, ani tam, na Warmii u siebie nie jestem.  Mieszkam zawsze na walizkach, kątem w gościach. I tylko czasem oko nacieszę i duszę ukoję pięknem przyrody. I wtedy zawsze czuję się trochę jak Tomaszek z „Doliny Issy”- taki leśny ludek. Tylko, że jednocześnie widzę niestosowność takich porównań i już całkiem czuję się jak pajac. Znowu- ani tu , ani tam… Może lepiej bym się odnalazła w świecie, gdybym żyła ze sto lat temu… Z koleżanką się nie spotkałam, bo ta… nie miała przed Sylwestrem dla mnie czasu, choć zapraszała serdecznie, ponoć „nie mogła doczekać się spotkania”. Kiedy ja mogłam ona nie chciała, a gdy ona chciała ja nie mogłam…  Z jedyną przyjaciółką i jej córką, a moją chrześniaczką spotkałam się przelotem w… gościnnym pokoiku moich teściów. Do niej nie zdążyłam dojechać, bo moja fryzjerka się z robotą spóźniła, a potem ona do mnie mogła tylko na chwilę, bo musiała jechać do pracy.  Chyba jestem jakaś sfrustrowana! Ale nie ma tego złego… Wcześniej wróciliśmy do domu i cieszymy się sobą. Pojutrze A. odbiera dni wolne, potem weekend, więc znowu będziemy się cieszyć sobą:))) No i muszę trochę poszperać w literaturze. Zośka ma iść od września do szkoły. Do marca trzeba się zdeklarować w wybranej szkole, a ja nawet nie wiem czy chcę ją posłać do szkoły. Najchętniej sama uczyłabym ją w domu, ale jak długo będę mogła? I czy podołam ze Szczypiorem , Brunisławem, a i… niełatwym charakterkiem Zośki? Gdyby nie ten brak stabilizacji finansowej, to byłabym pewna, że  „home schooling” to coś dla nas… (Swoją drogą to nie można tego jakoś po polsku nazwać? Francuzi to nawet mają specjalną komisję od nazywania po ichniemu wszystkiego co nowe, a obce. Nawet walkman jakoś po francusku się nazywa, ale już nie pamiętam jak).
A dziś rano obudziłam się ze wspomnieniem nocnego przywidzenia… Z barwami tak pięknymi  jak w filmach Kolskiego:
Stojąc na parapecie babcinego okna w domu nad rzeką, spoglądałam w dół. Patrzyłam z wysokości jakby czwartego piętra, a jednocześnie widziałam całkiem wyraźnie… żołnę. Była pięknie kolorowa i wołałam wszystkich, by podeszli do szyby. Podniósł się rwetes, a żołna siedziała nieruchomo na środku rzeki, nic sobie nie robiąc z prądu wody. Siedziała niczym żaba na liściu grążela. Nigdy wcześniej nie widziałam nad babciną rzeką żołny…
Na jawie też nie widziałam. Gnieździ się ponoć na południu, a i to nielicznie. Miło byłoby ją obserwować na Warmii. A dokładniej, na „moich” mokradłach :)

Post Scriptum:

Minionego ranka przed wyjazdem do pracy A. włączył płytę „Do Ludożerców”  Karoliny Cichej. Szczypior, który od dwóch dni siedzi kaszlący w domu pyta:
„-Tatusiu, a kto to gla?”
A. odpowiada:
„-Karolina Cicha”.
Szczypior z zafrasowaną miną, drapiąc się po głowie:
„- Gla Kalolina Cicha? Ale tak naplawdę to głośna.” ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)