środa, 29 października 2014

25 lipca 2011 r.
Zapach tataraku

Witajcie wszyscy po dłuuugiej przerwie:) Mój ostatni wpis pamięta jeszcze czasy, gdy Mirabelka siedziała w brzuszku, a tu proszę, ma już osiem miesięcy i bardziej niż mirabelkę przypomina… tłustą śliwkę węgierkę;) Sporo się wydarzyło od ostatniego wpisu, ale długo by o tym pisać. Powiem krótko: to było bardzo intensywne osiem miesięcy.
Znów jesteśmy na Warmii. Przyjechaliśmy pod koniec czerwca – na urodziny Zośki, która ze Szczypiorem była już od kilku dni u dziadków. Trafiliśmy w ostatnie ciepłe dni przed nastaniem monotonnych deszczów i potężnych burz. Skwapliwie koiliśmy swoją tęsknotę za wodą korzystając z uroków pobliskiego jeziora. Ja tradycyjnie kolejny rok bezowocnie uczę się pływać, a reszta doskonali „humbaki”. Pewnie nie znacie takich humbaków, jakie nam są bliskie… Pewnie myślicie, że humbak to taki gatunek walenia?  Poniekąd macie rację, ale my rozbudowaliśmy znaczenie tego słowa o… technikę skoku do wody;) Polega ona na szalonym biegu i rzucie na brzuch do jeziora, przy czym wszystko- mięśnie, tłuste oponki i co tam, kto ma trzęsie się w rytm susów, a woda bryzga na wszystkie strony. Bardzo to widowiskowe, zwłaszcza, że na ogół towarzyszy temu okrzyk z trzech dziecięcych gardełek (Mirabelka póki co nawet chodzić nie umie, a co tu mówić o bieganiu;)… ): „- Na „humbakaaaaaaa!”. Robimy to oczywiście tylko przy pustej lub niemal pustej plaży- tak, by nikomu nie przeszkadzać, by nikogo nie ochlapać.
Podczas jednej z rześkich kąpieli w słabo jeszcze nagrzanej wodzie jeziora coś musnęło moje plecy. Był to delikatny, cieniutki liść tataraku. Maleńki i niepozorny, ale, Boże!, Co za zapach! Co i rusz odłamywałam maleńki kawałeczek, a listek z nową siłą wybuchał odurzającym zapachem! A ja, głupia,  obierając niedawno rabarbar na kompot pomyślałam sobie, że pachnie trochę jak tatarak! Nic dziwnego, że tak bardzo się pomyliłam, skoro ostatnio ajer w rękach miałam wiele lat temu! A swoją drogą tatarak to bardzo ciekawa roślina, bo pochodzi ponoć z Orientu, a do Polski przywieźli go Tatarzy – stąd rzekomo nazwa. W ciepłych krajach, skąd pochodzi, zapylają go owady, których to u nas brak, więc rozmnaża się tylko wegetatywnie.  Starsi mówili też na to lepiech, a w moim domu, co jak pamiętam jeszcze w moim wczesnym dzieciństwie praktykowano, robiono z tej rośliny wzmacniające płukanki do włosów. Dość powiedzieć, że z aromatem tataraku wróciły wspomnienia dzieciństwa nad rzeką; błotne „gołąbki”, potrawka ze strzałki wodnej i zupa z tataraku. Małe, pomarszczone od wody i przesiąknięte tatarakiem dziecięce łapki. Letnie kąpiele w rzece, wiosenne wylewy i zimowe sprawdzanie lodu za pomocą ciężkich kamieni. Przypomniałam też sobie kłótnię i bójkę dwóch starszych koleżanek, z których jedna straciła w nurcie kozaczek. Wiecie, moi drodzy, o co była awantura w tych strasznych PRL-owskich czasach? O ten utracony, bezcenny but!!! Dopiero na drugim miejscu przyszła refleksja, że dzieciak mógł się utopić… Mam kolegę, który uczy w szkole historii. Wiecie, że mało, który uczeń wie cokolwiek o PRL? Ba, niektórzy nawet patrzą podejrzliwie i niedowierzają opowieściom o tym jak wyglądała codzienność Polaków w tamtych ciężkich czasach. Na opowiadanie wspomnianego historyka o pustych półkach sklepowych jeden z (o zgrozo!) licealistów powiedział: „-Ale nie wierzę, że nic nie było w Tesco?!”…
Abstrahując od tego smutnego przykładu ignorancji chciałabym zupełnie zmienić temat i pochwalić się Wam, że… mamy zwierzątko:)! Jest niewymagające, nie przywiązuje się, potrzebuje minimum przestrzeni do życia, nie trzeba go wyprowadzać na spacery, ale można wszędzie ze sobą zabrać. Za to można je godzinami obserwować- takie jest fascynujące! Wiecie już co to może być? To… modliszka ;) Kupiliśmy niedawno malutką, ale już przeszła u nas dwa linienia. To idealne zwierzę dla każdego- nawet dla zapracowanego alergika;) Łapiemy dla niej muchy – ze świerszczami jeszcze sobie nie radzi. W ogóle dużo owadów gościmy w babci domu – pewnie od rzeki ciągną. Co dzień zawita jakaś ważka ( na ogół świtezianki), jętka czy konik polny. Gorzej jak trafi się… wydra ;) Kiedyś zimą babcia Gabi poszła na dach niżej położonej kotłowni ratować kabel od kablówki przed złodziejem. Nigdy wcześniej takich rzeczy nie było,  pomyślała sobie, że to może złodzieje złomu? Ktoś ciągnął kabel, krewka babcia pociągnęła więc do siebie. Po chwili to samo. I jeszcze raz. Babcia rozwścieczona bezczelnością złodzieja pobiegła w kapciach po śniegu do krawędzi dachu i… zbaraniała na widok ogryzającej kabel wydry. Na szczęście wydra wykazała odrobinę zdrowego rozsądku i przezornie czmychnęła do wody ;)
Ach, jeszcze coś. Zapomniałabym Wam powiedzieć, że, o ile mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo motyla, o którym słyszałam, że jest reintrodukowany w motylarni Mazowieckiego Parku Krajobrazowego (lecz nie w tym roku, bo nie pozyskali jajeczek) i którego widywałam tylko na kartach pięknych albumów. Otóż byłam na początku lipca na wsi na urodzinach mojej chrześniaczki. Goście dopiero się przymierzali, by zasiąść do ustawionego pod wiekową lipą stołu. I wtedy to się stało! Przeleciał machając nieskładnie tymi swoimi olbrzymimi żółtymi skrzydłami. A ja w jednej chwili poczerwieniałam, zrobiło mi się gorąco, w skroniach zaczęło mi pulsować, a serce zabiło jak oszalałe. Krzyknęłam: „-Mój Boże! Dzieci! Paź Królowej!”, po czym pobiegłam za nim całe… parę metrów do płotu, gdzie zostawił mnie osłupiałą oddalając się nad zagonem kartofli w stronę łąki. Ja zaś stałam tam jak słup soli, wypatrując za nim oczy, podczas gdy goście po pierwszym szoku i zdziwieniu śmiali się teraz ze mnie w najlepsze. „Bo motylka zobaczyłam”… Ale żeby oni wiedzieli, ile ja na tego „motylka” czekałam… I wiecie co? Potem go znów widziałam jak wracał. A po kilku dniach widziałam egzemplarz pod lasem pięć kilometrów dalej! Na taki urodzaj wrażeń warto było czekać:) Szkoda tylko, że nie udało mi się go uchwycić aparatem. Cóż, nie można mieć wszystkiego, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)