25 lipca 2011 r.
Zapach tataraku
Witajcie wszyscy po dłuuugiej przerwie:) Mój ostatni wpis pamięta
jeszcze czasy, gdy Mirabelka siedziała w brzuszku, a tu proszę, ma już
osiem miesięcy i bardziej niż mirabelkę przypomina… tłustą śliwkę
węgierkę;) Sporo się wydarzyło od ostatniego wpisu, ale długo by o tym
pisać. Powiem krótko: to było bardzo intensywne osiem miesięcy.
Znów jesteśmy na Warmii. Przyjechaliśmy pod koniec czerwca – na
urodziny Zośki, która ze Szczypiorem była już od kilku dni u dziadków.
Trafiliśmy w ostatnie ciepłe dni przed nastaniem monotonnych deszczów i
potężnych burz. Skwapliwie koiliśmy swoją tęsknotę za wodą korzystając z
uroków pobliskiego jeziora. Ja tradycyjnie kolejny rok bezowocnie uczę
się pływać, a reszta doskonali „humbaki”. Pewnie nie znacie takich
humbaków, jakie nam są bliskie… Pewnie myślicie, że humbak to taki
gatunek walenia? Poniekąd macie rację, ale my rozbudowaliśmy znaczenie
tego słowa o… technikę skoku do wody;) Polega ona na szalonym biegu i
rzucie na brzuch do jeziora, przy czym wszystko- mięśnie, tłuste oponki i
co tam, kto ma trzęsie się w rytm susów, a woda bryzga na wszystkie
strony. Bardzo to widowiskowe, zwłaszcza, że na ogół towarzyszy temu
okrzyk z trzech dziecięcych gardełek (Mirabelka póki co nawet chodzić
nie umie, a co tu mówić o bieganiu;)… ): „- Na „humbakaaaaaaa!”. Robimy
to oczywiście tylko przy pustej lub niemal pustej plaży- tak, by nikomu
nie przeszkadzać, by nikogo nie ochlapać.
Podczas jednej z rześkich kąpieli w słabo jeszcze nagrzanej wodzie
jeziora coś musnęło moje plecy. Był to delikatny, cieniutki liść
tataraku. Maleńki i niepozorny, ale, Boże!, Co za zapach! Co i rusz
odłamywałam maleńki kawałeczek, a listek z nową siłą wybuchał
odurzającym zapachem! A ja, głupia, obierając niedawno rabarbar na
kompot pomyślałam sobie, że pachnie trochę jak tatarak! Nic dziwnego, że
tak bardzo się pomyliłam, skoro ostatnio ajer w rękach miałam wiele lat
temu! A swoją drogą tatarak to bardzo ciekawa roślina, bo pochodzi
ponoć z Orientu, a do Polski przywieźli go Tatarzy – stąd rzekomo nazwa.
W ciepłych krajach, skąd pochodzi, zapylają go owady, których to u nas
brak, więc rozmnaża się tylko wegetatywnie. Starsi mówili też na to
lepiech, a w moim domu, co jak pamiętam jeszcze w moim wczesnym
dzieciństwie praktykowano, robiono z tej rośliny wzmacniające płukanki
do włosów. Dość powiedzieć, że z aromatem tataraku wróciły wspomnienia
dzieciństwa nad rzeką; błotne „gołąbki”, potrawka ze strzałki wodnej i
zupa z tataraku. Małe, pomarszczone od wody i przesiąknięte tatarakiem
dziecięce łapki. Letnie kąpiele w rzece, wiosenne wylewy i zimowe
sprawdzanie lodu za pomocą ciężkich kamieni. Przypomniałam też sobie
kłótnię i bójkę dwóch starszych koleżanek, z których jedna straciła w
nurcie kozaczek. Wiecie, moi drodzy, o co była awantura w tych
strasznych PRL-owskich czasach? O ten utracony, bezcenny but!!! Dopiero
na drugim miejscu przyszła refleksja, że dzieciak mógł się utopić… Mam
kolegę, który uczy w szkole historii. Wiecie, że mało, który uczeń wie
cokolwiek o PRL? Ba, niektórzy nawet patrzą podejrzliwie i niedowierzają
opowieściom o tym jak wyglądała codzienność Polaków w tamtych ciężkich
czasach. Na opowiadanie wspomnianego historyka o pustych półkach
sklepowych jeden z (o zgrozo!) licealistów powiedział: „-Ale nie wierzę,
że nic nie było w Tesco?!”…
Abstrahując od tego smutnego przykładu ignorancji chciałabym zupełnie
zmienić temat i pochwalić się Wam, że… mamy zwierzątko:)! Jest
niewymagające, nie przywiązuje się, potrzebuje minimum przestrzeni do
życia, nie trzeba go wyprowadzać na spacery, ale można wszędzie ze sobą
zabrać. Za to można je godzinami obserwować- takie jest fascynujące!
Wiecie już co to może być? To… modliszka
Kupiliśmy niedawno malutką, ale już przeszła u nas dwa linienia. To
idealne zwierzę dla każdego- nawet dla zapracowanego alergika;) Łapiemy
dla niej muchy – ze świerszczami jeszcze sobie nie radzi. W ogóle dużo
owadów gościmy w babci domu – pewnie od rzeki ciągną. Co dzień zawita
jakaś ważka ( na ogół świtezianki), jętka czy konik polny. Gorzej jak
trafi się… wydra
Kiedyś zimą babcia Gabi poszła na dach niżej położonej kotłowni
ratować kabel od kablówki przed złodziejem. Nigdy wcześniej takich
rzeczy nie było, pomyślała sobie, że to może złodzieje złomu? Ktoś
ciągnął kabel, krewka babcia pociągnęła więc do siebie. Po chwili to
samo. I jeszcze raz. Babcia rozwścieczona bezczelnością złodzieja
pobiegła w kapciach po śniegu do krawędzi dachu i… zbaraniała na widok
ogryzającej kabel wydry. Na szczęście wydra wykazała odrobinę zdrowego
rozsądku i przezornie czmychnęła do wody
Ach, jeszcze coś. Zapomniałabym Wam powiedzieć, że, o ile mnie pamięć
nie myli, po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo motyla, o którym
słyszałam, że jest reintrodukowany w motylarni Mazowieckiego Parku
Krajobrazowego (lecz nie w tym roku, bo nie pozyskali jajeczek) i
którego widywałam tylko na kartach pięknych albumów. Otóż byłam na
początku lipca na wsi na urodzinach mojej chrześniaczki. Goście dopiero
się przymierzali, by zasiąść do ustawionego pod wiekową lipą stołu. I
wtedy to się stało! Przeleciał machając nieskładnie tymi swoimi
olbrzymimi żółtymi skrzydłami. A ja w jednej chwili poczerwieniałam,
zrobiło mi się gorąco, w skroniach zaczęło mi pulsować, a serce zabiło
jak oszalałe. Krzyknęłam: „-Mój Boże! Dzieci! Paź Królowej!”, po czym
pobiegłam za nim całe… parę metrów do płotu, gdzie zostawił mnie
osłupiałą oddalając się nad zagonem kartofli w stronę łąki. Ja zaś
stałam tam jak słup soli, wypatrując za nim oczy, podczas gdy goście po
pierwszym szoku i zdziwieniu śmiali się teraz ze mnie w najlepsze. „Bo
motylka zobaczyłam”… Ale żeby oni wiedzieli, ile ja na tego „motylka”
czekałam… I wiecie co? Potem go znów widziałam jak wracał. A po kilku
dniach widziałam egzemplarz pod lasem pięć kilometrów dalej! Na taki
urodzaj wrażeń warto było czekać:) Szkoda tylko, że nie udało mi się go
uchwycić aparatem. Cóż, nie można mieć wszystkiego, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)