28 lipca 2010 r.
Dzień okropniście dokuczliwy. Jeden z tych parnych, nie dających
wytchnienia, lejących z nieba żarem dni, kiedy nie ma gdzie się skryć, a
chłodny prysznic nie przynosi ulgi. Jakoś to przetrwaliśmy, a
wieczorem, gdy temperatura spadła do „zaledwie” trzydziestu stopni
wybraliśmy się na działkę. Plan był taki, by dzieciaki mogły sobie
pobiegać w samych majtasach, uciekając (albo wręcz przeciwnie, he he)
przed prysznicami ustawionymi przez babcię w ogórkach. Mieliśmy dojść do
babci, która wybrała się nieco wcześniej, ale nastąpił poślizg wywołany
pewnym niespodziewanym, a niemożliwym do zignorowania zdarzeniem.
Otóż miało ono miejsce, gdy szliśmy na działkę jedną z najstarszych w
miasteczku, szczęśliwie ocalałych przed spaleniem z rąk pijanych
radzieckich „wyzwolicieli” uliczek. (Dawniej chodziło się na skróty
pięknymi podmokłymi łąkami, ale część działkowców zniszczyła drewniany
mostek na rzeczce, twierdząc, że tamtędy nocą uciekają złodzieje kur,
hodowanych przez część działkowców). Przy jednej ze starych kamienic
dostrzegliśmy przestraszoną szarą kulkę próbującą wbić się w ścianę
zbiegającą się ze schodkiem. Szybko przyjrzeliśmy się kupce
nieszczęścia, po czym nastąpiła rzeczowa diagnoza: drżąca szarość to
pisklątko bliżej nieokreślonego gatunku, z właściwymi piórkami na
skrzydełkach i puchem na grzbiecie, z zamkniętymi oczkami, walącym
serduszkiem i desperacko zaciskającymi się na palcach, zaskakująco
silnymi szponkami. Skrzydełka wyglądały na nieuszkodzone.
I tu pojawił się dylemat: dwie czwarte dyskutantów (to jest Zośka i
Szczypior) było za tym, by pisklę zabrać do domu i „łapać mu muchy i
robale” (cytat z Zośki). Jedna trzecia to Brunisław- od głosu się co
prawda nie wstrzymywał, ale nie potrafił wyartykułować niczego
zrozumiale, więc wyłączyliśmy go z głosowania. No i jeszcze ja –
stanowczy sprzeciw. Ptasi azyl w naszej okolicy to abstrakcja, a kliniki
weterynaryjne nie skupiają się na takich sprawach jak pisklęta. Szybka
decyzja i dzwonimy do koleżanek ze wsi. Żadnej z trzech nie udało się,
mimo sporych starań , by odchować pisklęta. Jeszcze telefony do dwóch
weterynarzy – obaj są jednogłośni w poglądzie, by zostawić w bezpiecznym
miejscu blisko tego, w którym pisklę zostało znalezione.
Odnosimy to szare, zdane na naszą łaskę maleństwo w najbliższe
krzaczki, a dzieciaki snują domysły: a może uczyło się latać („ale czemu
z zamkniętymi oczkami?”- znów Zośka), może wypadło z gniazda (a rodzice
nie przylecieli: „bo ciągle ludzie chodzą po chodniku?”- tu popis
dedukcji dał Szczypior), a może jakiś drapieżca je wystraszył lub też
upał sprawił, że wyskoczyło (na to Brunisław przeciągle i pytająco:-
„Yyyyyy”)? Zostawiamy ptaszka dyskretnie w trawie pod krzaczkiem mając
nadzieję, że żaden kot go nie dopadnie i idziemy odkrywać działkę.
Wracamy późno. Jeszcze przed dziesiątą wieczór dzieci nie są
odszorowane (jak się okaże dopiero następnego dnia pomoże trochę
obcięcie paznokci u stópek;)…).
Gdy dwa dni potem ulegam mojej brygadzie, by sprawdzić miejsce, w
którym zostawiliśmy ptaszka, Zośka stawia tezę, że „jeśli na tlawie nie
ma lkwi” (czyli krwi; ciągle ma problemy z „r”!), znaczy to, że ptaszek
mógł się uratować. Na to Szczypior całkiem rezolutnie dodaje: „i piól!
Bo jeśli są to pewnie go kot zeżalł”. Nie odnajdujemy żadnych śladów i
uspokojeni wracamy do domu.
Jeśli chodzi o zabieranie ptaków czy innych zwierząt do domu, to nie
powinno się tego robić, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Tylko
niestety określenie tej konieczności lub jej braku nie zawsze jest
łatwe. W ubiegłym roku, w parku miejskim spotkaliśmy skaczącego pd
drzewem sporego pisklaka. Nie wzięliśmy go. Był zdrowy i ewidentnie
uczył się latać. W przypadku z ostatnich dni straciliśmy pewność.
Tak czy siak dobrze zrobiliśmy, bo w drodze na działkę, kilkanaście
metrów dalej, natknęliśmy się na identyczne pisklę. Niestety martwe –
widać zdążyło wskoczyć na ulicę i choć znalazło się blisko jej kraju,
tuż przy chodniku, zostało rozjechane. Kolejne kilkanaście metrów dalej –
w małej trawce pod budynkiem starego młyna dostrzegliśmy kolejne. Całe,
lecz niestety też martwe – pewnie padło od upału. „Nasz” pisklak miał
szczęście, że siedział w cieniu, dziobem zwrócony ku ścianie, a nie
jezdni. No i trafił na nas. Miejmy nadzieję, że ocalał.
Zagadką pozostaje dla nas nadal gatunek ptaszka… Nad głowami latają
tam całe masy jaskółek, gżegżółek i jerzyków… A może ktoś z czytelników
rozpozna co się kryje na zdjęciach i zaspokoi naszą ciekawość?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)