4 marca 2010 r.
Witajcie Kochani:) Witajcie, Ci, z którymi dopiero się poznaję! 
Witajcie i Ci, z którymi już się poznałam, dzięki Mojemu Ekologicznemu 
Pamiętnikowi!
Jak powiedział jeden z ulubionych bohaterów moich dzieci – Pan 
Kleks;):”- Spotkamy się w innej bajce”.  I tu jest ta cezura dzieląca 
jedną „bajkę”, jaką był pamiętnik od drugiej, jaką jest mój blog na ZL. 
Rozpoczynamy nową przygodę. Przedstawię się tym, którzy mnie jeszcze nie
 znają. Jestem Matka Polka. Mam troje ukochanych dzieci, moich słońc, 
promyczków, które rozjaśniają pochmurne nawet dni:) Najstarsza jest 
Zośka, ma prawie sześć lat. Szczypior ma prawie cztery, a Brunisław 
półtora roku. Ważna jest dla nas przyroda i staramy się żyć tak, by jej 
nie szkodzić, aczkolwiek uważamy, że to człowiek jest najważniejszy 
wśród ważnych. Nie przyjmujemy wszystkiego z bezkrytycznym entuzjazmem, a
 staramy się podchodzić do wszystkiego spokojnie i nie tracić zdrowego 
rozsądku:)
Jak część z Was mogła się przekonać, moje gadulstwo nie zna granic, z
 blogiem jednak mam spory poślizg. Może ktoś będzie ciekaw dlaczego? 
Cóż, jak na Matkę Polkę przystało miałam pewne nieprzewidziane 
przypadki. Dzieciaki zaczęły chorować, Brunisław nawet trafił do 
szpitala (a propos szpitala, to trafił tam także mały braciszek Igora, o
 którym pisałam już w pamiętniku). My byliśmy tam na szczęście tylko 
jedną noc, a i to Brunisław szalał niemiłosiernie, głośno przy tym 
śpiewając… A trzeba wiedzieć, że repertuar mu się rozszerzył i teraz 
śpiewa także „Kaczor Donald farmę miał”. Oczywiście wszystko w konwencji
 „da da da…”, ale na końcu namiętnie akcentuje głośno, piejąc ija ija 
ooo;) Teraz jesteśmy na tzw. przepustce, co polega na tym, że Brunisław 
nadal nosi wenflon, ale jest we własnym domku i tylko dwa razy dziennie 
dowozimy go na dożylnie podawane antybiotyk i kroplówki. Igor z mamą 
niestety byli tam znacznie dłużej. W dodatku okazało się, że nie ma dla 
niej wolnego leżaka, więc spała na materacu przyniesionym z domu. Ja 
załapałam się na łóżko (a i to za krótkie nawet na mnie, która skraca 
wszystkie spodnie a butów szuka w działach dziecięcych…). A już po moim 
krótkim pobycie na oddziale była niezła heca. Zaczęło się od tego, że 
mama Igora wieczorem ubiła na sali karalucha ( ciekawe czy to gryzie 
ludzi?). A w nocy oddział postawiony został na nogi przez… piszczące 
pielęgniarki! A piszczały, bo… zobaczyły myszkę;))) Kłują ludzi na 
potęgę, szyją, opatrują, a małej myszki się wystraszyły;) Obudziły 
jednego z tatusiów i ten ganiał przez pół nocy tego biednego 
wystraszonego gryzonia po całym oddziale. Ponoć połamał szczotkę, z 
którą zasadzał się na szkodnika;) A szkodnik, gryzoń,  Mus Musculus, czy
 jak tam zwał, a choćby po prostu: myszka szczęśliwie dla niej samej… 
ulotniła się;)
Przez to chorowanie długo nie wychodziłam. Ostatnio dzieciaki chyba 
nieco mniej chorowały, ale za to dłużej. Określono nas jako „rodzinę 
alergiczną” (Brunisław i Zośka chyba też maja uczulenie na krowie 
mleko), a takie dzieci częściej i dłużej chorują.  Jak już wyszłam, to 
odurzyły mnie te ciepłe promienie słońca i ptasie radio, którego donośne
 śpiewy słychać z niejednego drzewa. Już od lutego czuję wiosnę. Jeszcze
 śniegi leżały głębokie, jak poczułam inny zapach powietrza, inny dotyk 
słońca na skórze, coraz częstsze śpiewy ptasie ( pierwszy raz odkąd tu 
mieszkam widziałam gile. Trzy samce i samiczkę. Posiedziały przez chwilę
 na drzewie, pobawiły się ze mną, czyli ja podchodziłam z aparatem 
bliżej, one leciały na oddalone drzewo, gdy ja, brnąc w zaspach po 
kolana, podchodziłam do oddalonego drzewa, one wracały na stare 
miejsce;), odleciały i już nie widziałam ich więcej). Od tego 
podskórnego chłonięcia przedwiośnia nic nie było w stanie wyprowadzić 
mnie z równowagi, zepsuć humoru; chyba trochę zwariowałam i… już w 
pierwszej połowie lutego posiałam w inspekcie dziesięć (!) gatunków 
pomidorów. Wzeszło prawie 100%, co mnie baaardzo cieszy. No, ale 
przyznam, że w tym roku wspomogłam nasiona nawozem. Wykiełkowały po 
pięciu dniach. Już wypuszczają liście właściwe:)
A teraz wichury, znów mało słońca i mokro. Wyrwałam się dziś do 
biblioteki dla dzieci. Do swojej już nie poszłam, bo spieszyłam się do 
Brunisława, ale za to po drodze łapczywie pożarłam batonika kokosowego:)
 W domu staramy się nie jeść, żeby nie drażnić uczulonego Brunisława, 
który też by chciał. No i załatwiłam szkołę. To znaczy napisałam 
podanie, z pomocą A. wygrałam walkę z drukarką, zdobyłam pieczęć i 
podpis pani dyrektor z przedszkola i złożyłam je w sekretariacie szkoły.
 Ponieważ to nasz rejon, Zośka jest „ucywilizowana” przedszkolnie i nowa
 reforma daje nam prawo wyboru, to według pani sekretarki ze szkoły, nie
 mogą Zośki nie przyjąć:) Fajnie, że dzieciaki się usamodzielniają. Może
 Zośka znajdzie jakieś miłe koleżanki, przestanie się obrażać i nabierze
 więcej wiary w siebie? Zobaczymy. Na razie czuje się bardzo dorosło. 
Zwłaszcza, ze rusza jej się pierwszy ząb:)! Była trochę sfrustrowana, że
 jej koleżanki już pogubiły, a ona jeszcze ma. Obudziła się w nocy i od 
razu przybiegła z tą „szczęśliwą wiadomością”;) A z wrażenia nie spała 
do rana niestrudzenie kiwając ząbkiem;)
Drzewa już w pączkach, a my jeszcze w lesie z naszym projektem 
obserwacji drzew. Wydrukowałam już poradnik metodyczny i klucze opisu 
potrzebne w projekcie. Dziś wieczorem postaram się za to zabrać. Po 
wizycie w szpitalu, po inhalacji, po umyciu i ułożeniu dzieci spać, 
prasowaniu, zmyciu naczyń  itp. Itd.  Proza dnia. A, wraca dziś o 23. 
Uff, do następnego razu. Może będziemy zdrowsi i przyniesiemy jakieś 
zdjęcia plenerowe;)? Pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)