środa, 29 października 2014

4 marca 2010 r.
Witajcie Kochani:) Witajcie, Ci, z którymi dopiero się poznaję! Witajcie i Ci, z którymi już się poznałam, dzięki Mojemu Ekologicznemu Pamiętnikowi!
Jak powiedział jeden z ulubionych bohaterów moich dzieci – Pan Kleks;):”- Spotkamy się w innej bajce”.  I tu jest ta cezura dzieląca jedną „bajkę”, jaką był pamiętnik od drugiej, jaką jest mój blog na ZL. Rozpoczynamy nową przygodę. Przedstawię się tym, którzy mnie jeszcze nie znają. Jestem Matka Polka. Mam troje ukochanych dzieci, moich słońc, promyczków, które rozjaśniają pochmurne nawet dni:) Najstarsza jest Zośka, ma prawie sześć lat. Szczypior ma prawie cztery, a Brunisław półtora roku. Ważna jest dla nas przyroda i staramy się żyć tak, by jej nie szkodzić, aczkolwiek uważamy, że to człowiek jest najważniejszy wśród ważnych. Nie przyjmujemy wszystkiego z bezkrytycznym entuzjazmem, a staramy się podchodzić do wszystkiego spokojnie i nie tracić zdrowego rozsądku:)
Jak część z Was mogła się przekonać, moje gadulstwo nie zna granic, z blogiem jednak mam spory poślizg. Może ktoś będzie ciekaw dlaczego? Cóż, jak na Matkę Polkę przystało miałam pewne nieprzewidziane przypadki. Dzieciaki zaczęły chorować, Brunisław nawet trafił do szpitala (a propos szpitala, to trafił tam także mały braciszek Igora, o którym pisałam już w pamiętniku). My byliśmy tam na szczęście tylko jedną noc, a i to Brunisław szalał niemiłosiernie, głośno przy tym śpiewając… A trzeba wiedzieć, że repertuar mu się rozszerzył i teraz śpiewa także „Kaczor Donald farmę miał”. Oczywiście wszystko w konwencji „da da da…”, ale na końcu namiętnie akcentuje głośno, piejąc ija ija ooo;) Teraz jesteśmy na tzw. przepustce, co polega na tym, że Brunisław nadal nosi wenflon, ale jest we własnym domku i tylko dwa razy dziennie dowozimy go na dożylnie podawane antybiotyk i kroplówki. Igor z mamą niestety byli tam znacznie dłużej. W dodatku okazało się, że nie ma dla niej wolnego leżaka, więc spała na materacu przyniesionym z domu. Ja załapałam się na łóżko (a i to za krótkie nawet na mnie, która skraca wszystkie spodnie a butów szuka w działach dziecięcych…). A już po moim krótkim pobycie na oddziale była niezła heca. Zaczęło się od tego, że mama Igora wieczorem ubiła na sali karalucha ( ciekawe czy to gryzie ludzi?). A w nocy oddział postawiony został na nogi przez… piszczące pielęgniarki! A piszczały, bo… zobaczyły myszkę;))) Kłują ludzi na potęgę, szyją, opatrują, a małej myszki się wystraszyły;) Obudziły jednego z tatusiów i ten ganiał przez pół nocy tego biednego wystraszonego gryzonia po całym oddziale. Ponoć połamał szczotkę, z którą zasadzał się na szkodnika;) A szkodnik, gryzoń,  Mus Musculus, czy jak tam zwał, a choćby po prostu: myszka szczęśliwie dla niej samej… ulotniła się;)
Przez to chorowanie długo nie wychodziłam. Ostatnio dzieciaki chyba nieco mniej chorowały, ale za to dłużej. Określono nas jako „rodzinę alergiczną” (Brunisław i Zośka chyba też maja uczulenie na krowie mleko), a takie dzieci częściej i dłużej chorują.  Jak już wyszłam, to odurzyły mnie te ciepłe promienie słońca i ptasie radio, którego donośne śpiewy słychać z niejednego drzewa. Już od lutego czuję wiosnę. Jeszcze śniegi leżały głębokie, jak poczułam inny zapach powietrza, inny dotyk słońca na skórze, coraz częstsze śpiewy ptasie ( pierwszy raz odkąd tu mieszkam widziałam gile. Trzy samce i samiczkę. Posiedziały przez chwilę na drzewie, pobawiły się ze mną, czyli ja podchodziłam z aparatem bliżej, one leciały na oddalone drzewo, gdy ja, brnąc w zaspach po kolana, podchodziłam do oddalonego drzewa, one wracały na stare miejsce;), odleciały i już nie widziałam ich więcej). Od tego podskórnego chłonięcia przedwiośnia nic nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, zepsuć humoru; chyba trochę zwariowałam i… już w pierwszej połowie lutego posiałam w inspekcie dziesięć (!) gatunków pomidorów. Wzeszło prawie 100%, co mnie baaardzo cieszy. No, ale przyznam, że w tym roku wspomogłam nasiona nawozem. Wykiełkowały po pięciu dniach. Już wypuszczają liście właściwe:)
A teraz wichury, znów mało słońca i mokro. Wyrwałam się dziś do biblioteki dla dzieci. Do swojej już nie poszłam, bo spieszyłam się do Brunisława, ale za to po drodze łapczywie pożarłam batonika kokosowego:) W domu staramy się nie jeść, żeby nie drażnić uczulonego Brunisława, który też by chciał. No i załatwiłam szkołę. To znaczy napisałam podanie, z pomocą A. wygrałam walkę z drukarką, zdobyłam pieczęć i podpis pani dyrektor z przedszkola i złożyłam je w sekretariacie szkoły. Ponieważ to nasz rejon, Zośka jest „ucywilizowana” przedszkolnie i nowa reforma daje nam prawo wyboru, to według pani sekretarki ze szkoły, nie mogą Zośki nie przyjąć:) Fajnie, że dzieciaki się usamodzielniają. Może Zośka znajdzie jakieś miłe koleżanki, przestanie się obrażać i nabierze więcej wiary w siebie? Zobaczymy. Na razie czuje się bardzo dorosło. Zwłaszcza, ze rusza jej się pierwszy ząb:)! Była trochę sfrustrowana, że jej koleżanki już pogubiły, a ona jeszcze ma. Obudziła się w nocy i od razu przybiegła z tą „szczęśliwą wiadomością”;) A z wrażenia nie spała do rana niestrudzenie kiwając ząbkiem;)
Drzewa już w pączkach, a my jeszcze w lesie z naszym projektem obserwacji drzew. Wydrukowałam już poradnik metodyczny i klucze opisu potrzebne w projekcie. Dziś wieczorem postaram się za to zabrać. Po wizycie w szpitalu, po inhalacji, po umyciu i ułożeniu dzieci spać, prasowaniu, zmyciu naczyń  itp. Itd.  Proza dnia. A, wraca dziś o 23. Uff, do następnego razu. Może będziemy zdrowsi i przyniesiemy jakieś zdjęcia plenerowe;)? Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)