11 sierpnia 2011 r.
Pijane admirały
Niedaleko starego pruskiego muru otaczającego kościół rośnie
zdziczała jabłoń. Pamiętam ją jeszcze z czasów dzieciństwa. Rodzi jabłka
kwaśne i zielone, które są w stanie zainteresować jedyne osy i
podwórkową dzieciarnię
A względu na niewielkie rozmiary jabłuszka te wykorzystywane były
również jako… pociski w podwórkowych wojnach. Ostatnio ulubioną zabawą
Zochy jest inscenizowanie wojny Dwóch Róż, a ona sama przeobraża się w
Ewę – Lottę ze stron powieści dla dzieci autorstwa Astrid Lindgren. Z
całą pewnością nie podsunę jej pomysłu na wykorzystanie jabłuszek… Już i
tak włosy na głowach podwórkowych mam stają dęba na widok swych
zziajanych i zasapanych pociech gnających za moją Białą Różą, no, w
najgorszym razie ze źdźbłami we włosach po przepychankach na trawie. Na
nic próby tłumaczenia z mojej strony, że to taka zabawa, nie będącą
autorskim pomysłem mojego dziecka, a jedynie inspiracja kanonem
literatury dziecięcej. To dowód na siłę i aktualność książki, ale cóż,
nie każdy podziela mój entuzjazm i sentyment… Ale, ale, jak to zwykle ja
odbiegłam od tematu, a chciałam jeszcze o tych jabłuszkach… Leżą na
ulicy rozbite, częściowo rozjechane kołami samochodów i powoli w słońcu
fermentują. Kiedyś, bodajże w książce Arkadego Fiedlera „Motyle mojego
życia” czytałam o motylej słabości do mocniejszych trunków
Słyszałam o psach – piwoszach, oglądałam filmy dokumentalne o małpach
upijających się sfermentowanymi mango, ale po raz pierwszy widziałam na
własne oczy raczące się procentami motyle! Były to dwie rusałki –
admirały w stanie chyba wskazującym na spożycie, bo mimo że nękane przez
próbujących je złapać moich chłopców, z uporem maniaka, wesoło i jakoś
nieskładnie, wciąż podlatywały do tej paćki
A ostatnio, jak dobrze pamiętam, pisałam, że znad rzeki przybywa
wielu gości? Wtedy miałam na myśli owady, pajęczaki, z całą pewnością
nie… gady, a jak się okazuje one też nas lubią:) Zośka zauważyła na
klatce, pod samymi drzwiami do mieszkania… jaszczurkę! Spłoszona przez
babcię czmychnęła do dziury w tynku. Tuż przy ulicy, więc podstawiliśmy
słoik, do którego umknęła z tej dziury. Obejrzeliśmy ją dokładnie i
rozpoznaliśmy dzięki książce – encyklopedii przyrody, którą podarowałam
Zośce jako ukoronowanie zakończonej sukcesem pierwszej klasy (notabene o
książkę tę toczy z nią boje Szczypior). Dzieciaki porównały jaszczurkę w
słoiku z tą na zdjęciu w książce i wyszło nam, że to samica jaszczurki
żyworodnej. Ba, może nawet ciężarna samiczka, bo miała taki miło
zaokrąglony brzuszek? Daliśmy jej pić, dzięki czemu zobaczyliśmy, że ma
czarny, rozwidlony języczek, obejrzeliśmy maleńkie, równiutko na siebie
nachodzące łuseczki, długie pazurki, łebek i… próbowaliśmy wypuścić w
trawę w pobliżu rzeki. To jedno z ulubionych siedlisk tych jaszczurek.
Są bardzo pożyteczne, bo zjadają m.in. ślimaki (w tym pustoszące
plantacje pomrowiki). Znajdują się pod całkowitą ochroną, więc zależało
nam, by tę „naszą” jaszczurkę wypuścić w bezpiecznym miejscu, z którego
prawdopodobnie przyszła. Nie od razu nam się to udało, bo jaszczurka nie
chciała wyjść ze słoika, a po wyjęciu jej, zamiast na trawę umknęła po
Zośce ku… jej włosom. Nie wiem dlaczego tak sobie te włosy upodobała, w
pewnym momencie nawet wyglądała jak spinka
W końcu wspólnymi siłami udało nam się bezpiecznie odłożyć ją w trawę.
Chyba się nie zestresowała, bo nie odrzuciła ogona, a taką możliwość
brał pod uwagę Szczypior ;), ale za to jak śmignęła w krzaki, to tylko
końcówkę ogona udało mi się sfotografować
Zamieszczam dla Was parę zdjęć. Admirałów co prawda nie mam, nawet
trzeźwych ;), ale za to jaszczurka ma całą sesję, więc życzę miłego
oglądania. Mama nadzieję, że uśmiech Wam zagości na twarzach, jak i nam
się pojawia za każdym razem, gdy wspominamy tę przygodę z jaszczurką
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)