14 grudnia 2009
Ocean
Zośka pływała w ciepłym oceanie z delfinkiem. Prosiła mnie, bym jej 
pilnowała, ale ja nie mogłam, więc poprosiła o pomoc fokę i ta 
towarzyszyła jej już do końca zabawy. Ja za to napompowałam basen w 
kształcie wieloryba, który rósł i rósł, a woda w nim stała się oceanem. 
Potem wzięłam Zośkę na barana i, chlapiącą w wodzie nóżkami, zaniosłam 
do taty. Tak jej się śniło. Fajny sen. Ja ostatnio rzadko kiedy pamiętam swoje sny. Coraz rzadziej. Szkoda.
Ostatnie kilka dni było ciężkich. W domu krążył rotawirus.  Co prawda
 lekko go przechodziliśmy, ale gdy zdawało się, ze to tylko jednodniowa 
niedyspozycja, że już jesteśmy po, wszystko wracało. Cóż, spora rodzina,
 to i wirus ma pole do popisu- krąży od jednego do drugiego… Właściwie, 
to nic go nie zapowiadało, nic nie słyszałam, żeby w przedszkolu była 
jakaś epidemia… W piątek zaprosiliśmy hałaśliwą fankę różu i 
księżniczek- Kornelię (koleżanka Zośki) i spokojnego, rzeczowego fana 
prawie wszystkich chłopięcych zabawek, Igora (wspólny kolega Zośki i 
Szczypiora) na robienie pierniczków. Brunisław, mający w nosie starania 
A., by odciągnąć urwisa gdzieś dalej od piekarnika, pomagał, wiec w 
mojej mikroskopijnej kuchni szalało (ze mną licząc) sześcioro kucharzy! 
Jakoś udało nam się nie wysadzić piekarnika w powietrze, nie ulec 
poparzeniom i nie spalić pierniczków. Gwiazdki, niedźwiadki, serca, 
wilki, ślimaki, jeże, wiewiórki, choinki, aniołki… czego tam nie było! 
Wszystkie wyszły twarde jak kamienie. Normalka. Zmiękną gdzieś w okolicy
 Bożego Narodzenia. Te na miodzie naturalnym potrzebują do tego więcej 
czasu, niż te na sztucznym. Tak słyszałam. Ja zawsze używam 
najprzedniejszego miodu pszczelego z… Warmii oczywiście:) Dzieciom jak 
co roku  nic nie przeszkadzała ta twardość w spałaszowaniu większości 
wypieków. Rodzicom zanieśli ledwie po kilka. Może doniosą:)?
Plecy dają się we znaki. Znów zaczynają pobolewać. To chyba choroba 
cywilizacyjna? Byłam na tomografii. Wjechałam w ubraniu pod takie jakby 
gwiezdne wrota, a potem musiałam nabrać pełne płuca powietrza i 
wstrzymać. No to wstrzymałam , ale ledwo ledwo wytrzymałam, bo jakoś 
strasznie długo to trwało. Mam jakieś zmiany w kręgosłupie, ale nie 
sposób dostać się do lekarza przed nowym rokiem, więc muszę czekać. Wiem
 jedno. „Przed dziećmi” trenowałam chyba najcięższy rodzaj sztuk walk, 
trzy do czterech razy w tygodniu, godzinami włóczyłam się po lasach i 
nic mi nie było. Teraz moja aktywność ruchowa ogranicza się do sprintów 
na placu zabaw, do noszenia na czwarte piętro siat pełnych zakupów i 
Brunisława itp. Siedzę właściwie tylko wieczorami przy komputerze, więc 
na brak ruchu nie narzekam, ale to chyba nie ten właściwy rodzaj 
sportu;) Czuje się staro. Nie brzydko, tylko jak stary zmęczony 
człowiek. Jeszcze wczoraj, żeby tego było mało zarwała się półka w 
szafce nad zlewem. Dzięki Bogu nie było przy mnie dzieciaków, bo na 
podłodze potłukły się trzy patery, piękna rosyjska filiżanka od 
teściowej (jestem  zaprzeczeniem teorii, ze wszystkie teściowe to 
wiedźmy;) moja jest w porządku) i serce mojej ślubnej porcelany 
obiadowej- piękna waza w róże. Aż się popłakałam… Nie, żebym była taką 
wariatką, co to płacze za sprzętami, ale to chyba z bezsilności. 90% 
tego  mieszkania potrzebuje wymiany, renowacji…  Ach, pomarzyć dobra 
rzecz…
Dziś zaniosłam do przedszkola pierniczki choinkowe do grupy Zośki i 
Szczypiora. Aniołki i samochody:) Szczypior obudził się bardzo 
niezadowolony. Nawet podwieczorku nie ruszył tylko siedział przy 
stoliczku obrażony na cały świat. Spadł dziś pierwszy śnieg, ale nawet 
wizja sanek przed wejściem do przedszkola, ani kombinezonów na zmianę w 
torbie nie były  go w stanie rozweselić. A jeszcze ta, urocza skądinąd, 
dziewczynka, która już na wejściu zaczęła wołać:  -„Mamo Scypiola, mamo 
Scypiola (tam też go tak nazywają), a Scypiol dziś bił dzieci”, na co 
Szczypior z coraz bardziej chmurną miną krzyczy: -„Nie biłem!”. 
Dziewczynka się upiera: -„Bił plosę pani, naplawdę, widziałam”. Pani 
Tereska (Szczypiora pani) nie potwierdza, ale dodaje, ze rano jej nie 
było, więc może wtedy? Dziewczynka dalej obstaje przy swoim, a Szczypior
 wygląda już jak wulkan przed erupcją, gdy wybucha: -„ Nie plawda, dziś 
nie biłem! To było … wczolaj!” :)))
Szczypior odpadł z gry  i z Brunisławem  siedzieli w domu pod opieką 
taty, a my z Zośką hulaj dusza! Poszłyśmy z sankami i jabłuszkiem na 
górkę i szalałyśmy dopóki coś było widać. Do domu ściągnęłyśmy już po 
nocy, po jakichś pięciu stęsknionych telefonach od A. i  chłopaków. 
Mogli z nami iść, a nie tylko tyłki w domu grzać!
Już nie mogę się doczekać wyjazdu na Warmię! Oby tylko te choróbska się 
dalej nie rozwijały! Już tylko dziewięć dni! Chyba z desperacji zacznę 
je na ścianie wydrapywać! Oby tylko dzieciaki były zdrowe, to będziemy 
tropić po lesie ślady zwierzyny, ulepimy kilka bałwanów, przeprowadzimy 
jakąś wojnę śnieżną i… odwiedzimy wszystkie babcie i dziadków. U 
prababci Irki poobjadamy się słodyczami i posłuchamy utyskiwań 
pradziadka na nieposłuszną żonkę;) U prababci Zoni wypijemy ciepła 
herbatkę na jej chłodnym poddaszu starego „pałacyku” na wsi, w dawnym 
pegieerze. Wodę ugotuje na swojej wiejskiej kuchni, fajerki przesuwając 
gołymi rękami, jak to ma w zwyczaju. A u  prababci Stasi dzieciaki 
poszaleją bawiąc się i słuchając opowieści o tym jak babcia się bawiła 
gdy była mała. Babcia Gabi zabierze je nad rzekę obserwować kacze wojny 
(Zośka uwielbia gdy kaczory się tłuką!). Jeszcze odwiedziny u cioci 
Anetki i wujka Marka w lesie. A tam moja chrześnica, nieco młodsza od 
Szczypiora Ola. No i nieco spóźnione urodziny małej królewny Amelki w 
Lidzbarku Warmińskim… Ach, byle wszystko wypaliło! Zośka ma śmiały plan 
doczekać nocy i pójść ze mną na pasterkę, ale czy Brunisław- męczycycuś 
go nie udaremni?
Jak sobie  myślę o tej naszej Warmii kochanej, to przed oczami stają 
mi, jak klatki ulubionego filmu, wspomnienia z ostatniego pobytu. 
Słońce, rzeźba terenu, uśmiechnięte buzie znajomych i zapachy. Zapach 
kwitnącej lipy, nabrzmiałych sokiem malin w lesie, a także zapach rzeki 
 płynącej pod domem babci . Na usta ciśnie mi się uśmiech gdy wspominam 
pierwsze loty młodych pustułek z wieży kościoła, ulubionego motyla 
Zośki- Sadownika Pawie Oczko uratowanego ze szponów pająka czy 
zdziwionego Brunisława, gdy przebudziwszy się, dojrzał na swojej buzi… 
rzekotkę. Pamiętam też znużenie na upór Szczypiora gdy zatrzymywał się 
przy każdym napotkanym żuku leśnym. Mógł je obserwowac godzinami, 
podobnie jak Zośka obserwowała ślimaki. Fascynujące jest w dzieciach ich
 zapomnienie, gdy już coś je zainteresuje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)