środa, 29 października 2014

14 stycznia 2010 r.
Ostatnie śniegi zaskoczyły wszystkich. Napadało tego tyle, że zaspy sięgały mi do kolan. No, ale trzeba przyznać, że do wysokich to ja nie należę;) Dzieciaki miały  ubaw nie z tej ziemi jak prawie szpagaty robiłam na podszytym lodem śniegu. Sama pamiętam z dzieciństwa jak mama wywinęła orła odprowadzając mnie do przedszkola. Stałyśmy przed ulicą (przechodziłyśmy na przełaj, a jakże…). Mama miała eleganckie skórzane kozaki do kolan. Zgrabnie opinające łydkę, na wysokim, bardzo wysokim obcasie. Do tego skórzany płaszcz, makijaż. (Miała mnie jedną, więc może miała więcej czasu i chęci na dbanie o siebie niż ja teraz?)Wyglądała naprawdę szykownie. Trzymała mnie za rękę uśmiechała się. Przed ulicą zatrzymałyśmy się, by przepuścić przejeżdżające samochody. Ruch wówczas był o wieeele mniejszy, niż dziś, bo i samochodów było mniej, a te co były szybkością nie dorównywały dzisiejszym przeciętniakom. Wracając do tematu, mama już lekko ścisnęła moją dłoń, by pociągnąć mnie w stronę jezdni, gdy… na tych swoich mega wysokich obcasach poślizgnęła się. Do dziś czerwienieję ze śmiechu na to wspomnienie. A mam przed oczami całą scenę w zwolnionym tempie. Jedną z mamy nóg wyrzuca do przodu. Za nią siłą rozpędu porwana zostaje druga i jakoś tak obie lecą w powietrzu do przodu robiąc „nożyce”;) Poły mamy płaszcza rozkładają się na boki, a mama grucha na ziemię aż idzie huk. A za mamą nogi . A za nimi te niebotyczne obcasy;) Wtedy to dopiero były zimy! Ale i teraz sople wiszą na osiedlu imponujące, a Szczypior aż się wyrywa, by je zrywać. Muszę go odpędzać, bo jak wariat skacze próbując ich dosięgnąć. Kilka mu zerwałam, ale po chwili poległy, niczym skruszone kopie. Na miecze to, stwierdził Szczypior, za słaby materiał… W jednym miejscu, to już naprawdę muszę mieć Szczypiora na oku, bo sople wiszą okropne, na każdym poziomie czteropiętrowego budynku. Aż strach pomyśleć, że coś takiego mogłoby komuś spaść na głowę…
Wspominaliśmy z A. nasze dzieciństwo i co zaskakujące A. prawie niczego nie pamięta z przedszkola. Ma właściwie tylko niemiłe wspomnienia. Twierdzi, że Panie zmuszały do jedzenia, a jak ktoś nie zdążył zjeść na sali, to musiał „męczyć” resztę w przedszkolnej kuchni. Inne jego wspomnienie było o najlepszym koledze, któremu za  karę… nasypano na język pieprzu! Brr. Aż się wierzyć nie chce. Moje przedszkole było miłe i ciepłe. Do dziś utrzymuję kontakt z kilkoma „moimi” Paniami:) Ale mam też wcześniejsze wspomnienia. Dwa. I oba przedstawiają mnie już wtedy jako… zielonego ludka:) Pierwsze to las. Codziennie chodziliśmy do lasu, bo tam robiliśmy pikniki i wśród szumu drzew, śpiewu ptaków chętnie jadłam, choć w domu uchodziłam za niejadka. Z tych wycieczek pamiętam też wiewiórkę, którą zobaczyłam koło „dowociągów”, czyli w moim ówczesnym języku wodociągów;) Pamiętam to wyraźnie, a myślę, że nie miałam jeszcze trzech lat. Bo z czasu gdy miałam trzy lata jest to drugie wspomnienie. W pięknym przedwojennym budynku mieścił się żłobek, do którego mnie prowadzano. Na parterze willi był duży balkon a pod nim maleńkie arkadki pod którymi uwielbiałam się chować (mama udawała, że mnie szuka. Teraz ja mam swoje dzieci i one przechodząc obok tego budynku, a nie wiedząc o moich wyczynach, robią to samo. Tak samo chowają się pod łukami i tak samo cieszą się gdy ich szukam). Pamiętam wyraźnie, że karmiliśmy tam ptaki. Mieliśmy duży karmnik. Była tam też moja najlepsza wówczas koleżanka, której twarzy za nic sobie nie przypomnę. Nazywała się Justynka. I nauczycielka, która hiperpoprawnie mówiła sz, ż, cz, tak jak to teraz mówi Szczypior.
Fajne to były czasy. A w domu zawsze mieliśmy zwierzęta. Dużo zwierząt, a wszystkie z przypadku- a to przybłędy, a to z lasu, a to z rzeki wyratowane, a to jeża z wrośniętą w łapę sprężyną, a to zbudzonego w środku zimy nietoperza itd., itp. Moje dzieci to mogą liczyć wyłącznie na pająki, rybiki cukrowe i sikorki na balkonie. Nie wyobrażam sobie spaceru z trójką dzieci i np. psem ciekawe kto kogo by prowadził;)?  Właśnie złamałam się w temacie dokarmiania ptaków. Szkoda mi było wyrzucić rozmrożoną słoninkę, więc dałam na balkon. No i już mamy jadłodajnię :)
PS. Siedmiokropka padła. Szczypior znalazł wyschnięte truchło pod oknem. Pewnie moja teoria o meszkach z liści tłustosza była słuszna. I pewnie zdechła, gdy skończyło się pożywienie:( Szkoda. Bardzo lubię biedronki. A ostatnio znalazłam w starym telefonie zdjęcie z lata biedronki. Nie wiedziałam co to, ale teraz już wiem. To jedyna, do której mam ambiwalentne uczucia- Harmonia axyridis!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)