14 stycznia 2010 r.
Ostatnie śniegi zaskoczyły wszystkich. Napadało tego tyle, że zaspy
sięgały mi do kolan. No, ale trzeba przyznać, że do wysokich to ja nie
należę;) Dzieciaki miały ubaw nie z tej ziemi jak prawie szpagaty
robiłam na podszytym lodem śniegu. Sama pamiętam z dzieciństwa jak mama
wywinęła orła odprowadzając mnie do przedszkola. Stałyśmy przed ulicą
(przechodziłyśmy na przełaj, a jakże…). Mama miała eleganckie skórzane
kozaki do kolan. Zgrabnie opinające łydkę, na wysokim, bardzo wysokim
obcasie. Do tego skórzany płaszcz, makijaż. (Miała mnie jedną, więc może
miała więcej czasu i chęci na dbanie o siebie niż ja teraz?)Wyglądała
naprawdę szykownie. Trzymała mnie za rękę uśmiechała się. Przed ulicą
zatrzymałyśmy się, by przepuścić przejeżdżające samochody. Ruch wówczas
był o wieeele mniejszy, niż dziś, bo i samochodów było mniej, a te co
były szybkością nie dorównywały dzisiejszym przeciętniakom. Wracając do
tematu, mama już lekko ścisnęła moją dłoń, by pociągnąć mnie w stronę
jezdni, gdy… na tych swoich mega wysokich obcasach poślizgnęła się. Do
dziś czerwienieję ze śmiechu na to wspomnienie. A mam przed oczami całą
scenę w zwolnionym tempie. Jedną z mamy nóg wyrzuca do przodu. Za nią
siłą rozpędu porwana zostaje druga i jakoś tak obie lecą w powietrzu do
przodu robiąc „nożyce”;) Poły mamy płaszcza rozkładają się na boki, a
mama grucha na ziemię aż idzie huk. A za mamą nogi . A za nimi te
niebotyczne obcasy;) Wtedy to dopiero były zimy! Ale i teraz sople wiszą
na osiedlu imponujące, a Szczypior aż się wyrywa, by je zrywać. Muszę
go odpędzać, bo jak wariat skacze próbując ich dosięgnąć. Kilka mu
zerwałam, ale po chwili poległy, niczym skruszone kopie. Na miecze to,
stwierdził Szczypior, za słaby materiał… W jednym miejscu, to już
naprawdę muszę mieć Szczypiora na oku, bo sople wiszą okropne, na każdym
poziomie czteropiętrowego budynku. Aż strach pomyśleć, że coś takiego
mogłoby komuś spaść na głowę…
Wspominaliśmy z A. nasze dzieciństwo i co zaskakujące A. prawie
niczego nie pamięta z przedszkola. Ma właściwie tylko niemiłe
wspomnienia. Twierdzi, że Panie zmuszały do jedzenia, a jak ktoś nie
zdążył zjeść na sali, to musiał „męczyć” resztę w przedszkolnej kuchni.
Inne jego wspomnienie było o najlepszym koledze, któremu za karę…
nasypano na język pieprzu! Brr. Aż się wierzyć nie chce. Moje
przedszkole było miłe i ciepłe. Do dziś utrzymuję kontakt z kilkoma
„moimi” Paniami:) Ale mam też wcześniejsze wspomnienia. Dwa. I oba
przedstawiają mnie już wtedy jako… zielonego ludka:) Pierwsze to las.
Codziennie chodziliśmy do lasu, bo tam robiliśmy pikniki i wśród szumu
drzew, śpiewu ptaków chętnie jadłam, choć w domu uchodziłam za niejadka.
Z tych wycieczek pamiętam też wiewiórkę, którą zobaczyłam koło
„dowociągów”, czyli w moim ówczesnym języku wodociągów;) Pamiętam to
wyraźnie, a myślę, że nie miałam jeszcze trzech lat. Bo z czasu gdy
miałam trzy lata jest to drugie wspomnienie. W pięknym przedwojennym
budynku mieścił się żłobek, do którego mnie prowadzano. Na parterze
willi był duży balkon a pod nim maleńkie arkadki pod którymi uwielbiałam
się chować (mama udawała, że mnie szuka. Teraz ja mam swoje dzieci i
one przechodząc obok tego budynku, a nie wiedząc o moich wyczynach,
robią to samo. Tak samo chowają się pod łukami i tak samo cieszą się gdy
ich szukam). Pamiętam wyraźnie, że karmiliśmy tam ptaki. Mieliśmy duży
karmnik. Była tam też moja najlepsza wówczas koleżanka, której twarzy za
nic sobie nie przypomnę. Nazywała się Justynka. I nauczycielka, która
hiperpoprawnie mówiła sz, ż, cz, tak jak to teraz mówi Szczypior.
Fajne to były czasy. A w domu zawsze mieliśmy zwierzęta. Dużo
zwierząt, a wszystkie z przypadku- a to przybłędy, a to z lasu, a to z
rzeki wyratowane, a to jeża z wrośniętą w łapę sprężyną, a to zbudzonego
w środku zimy nietoperza itd., itp. Moje dzieci to mogą liczyć
wyłącznie na pająki, rybiki cukrowe i sikorki na balkonie. Nie wyobrażam
sobie spaceru z trójką dzieci i np. psem ciekawe kto kogo by
prowadził;)? Właśnie złamałam się w temacie dokarmiania ptaków. Szkoda
mi było wyrzucić rozmrożoną słoninkę, więc dałam na balkon. No i już
mamy jadłodajnię
PS. Siedmiokropka padła. Szczypior znalazł wyschnięte truchło pod
oknem. Pewnie moja teoria o meszkach z liści tłustosza była słuszna. I
pewnie zdechła, gdy skończyło się pożywienie:( Szkoda. Bardzo lubię
biedronki. A ostatnio znalazłam w starym telefonie zdjęcie z lata
biedronki. Nie wiedziałam co to, ale teraz już wiem. To jedyna, do
której mam ambiwalentne uczucia- Harmonia axyridis!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)