środa, 29 października 2014

18 grudnia 2009 r.
Warmińskie wspomnienia i kłopot z rzutnikiem

Kupiłam jakiś czas temu stary PRL-owski rzutnik, żeby oglądać na ścianie slajdy z naszych wspólnych spacerów, wypraw, dokumenty naszych radości i smutków. Niestety doszedł niesprawny – prawdopodobnie żarówka została zepsuta. A niełatwo o taki relikt. Szkoda. Miałam wielką nadzieję zrobić dzieciakom niespodziankę. Część zdjęć robiłam starym Zenitem, więc mam trochę klisz. A i ramek na slajdy mam dużo. Co z tego? Może po świętach bardziej do tego przysiądę, na razie walczę z wysoką gorączką Brunisława. Jakoś pierwszy raz stykam się bezpośrednio z takim bolesnym ząbkowaniem. Już czwarty dzień gorączka 39 C. Ile jeszcze to potrwa?
Przeglądałam stare zdjęcia, jeszcze z czasów gdy mieszkaliśmy na Warmii. Jak cudownie było spacerować wśród zieleni lasów i łąk! Najpierw same z Zośką, potem z Zośką i Brzuchem, a potem to już z Zośką i Szczypiorem. Mieliśmy ulubione trasy, miejsca, ale nawet tam nigdy nie było tak samo. Raz (Zośka spała w wózku) szłam zamyślona wzdłuż rowku oddzielonego od mokrej łąki wierzbami i olchami. Nagle omal nie rozjechałam… bociana! Tylko raz w życiu mi się coś takiego zdażyło, aż mi serducho zabiło. Jemu chyba też, bo aż podskoczył, po czym odleciał. Wyszedł nagle z wysokich traw, a ja akurat na niego weszłam. Taka zbieżność miejsca i czasu. Zapamiętałam, że wydał mi się olbrzymi, tak wysoki jak wózek. Innym razem, gdy wybrałam się nad „babciną” rzekę, w ciągu dnia natknęłam się na rozleniwionego bobra. Chodził niespiesznie odciskając łapki w błotnistym brzegu (poziom gwałtownie się obniżył, bo kilkanaście kilometrów wyżej zamknięto zaporę  elektrowni wodnej). Oczywiście wtedy nie miałam przy sobie aparatu, więc napawałam się widokiem tego, bądź co bądź, raczej nocnego zwierzęcia.  Nie wspomnę Zośkowych obserwacji żab, ślimaków, gąsienic i motyli, biedronek w różnych stadiach rozwoju, tańczącej nad skrajem lasku pary myszołowów (a może to były kanie? Ciężko dojrzeć z daleka) itd. itp. Albo zabawnej norki, która płynęła sobie drugim brzegiem rzeki, wyraźnie nas kokietując. Zanurzała się na chwilkę, po czym z gracją wynurzała patrząc czy my patrzymy:) Płynęła sobie tak w tym samym tempie, w którym my szłyśmy . Towarzyszyła nam przez jakieś pół kilometra, po czym zniknęła na dobre. Zośka, jeszcze wtedy nie bardzo kumata, patrzyła na zwierzątko obojętnym wzrokiem, a ja miałam ambiwalentne uczucia. Bo w sumie to było miłe- popatrzeć sobie na figle sympatycznie wyglądającego futrzaka, ale z drugiej strony to właśnie jej rodzinka „załatwiła” kilka starych drzew, które pamiętałam jeszcze z dzieciństwa, które rosły razem ze mną. A te żarłoki poobjadały z drzew smakowitą korę i drzewa powoli pousychały. O, albo jeszcze jedno wspomnienie, gdy dopiero spotykałam się z A. Poszliśmy razem do lasu na spacer (jeszcze wtedy bez oporów chadzał tam czasem ze mną, teraz to wołami się go nie zaciągnie. Może dlatego, że wtedy miał więcej czasu? A teraz, mając go tak mało, musi wybierać). Był piękny słoneczny dzień, schyłek lata. Szliśmy wąską dróżką wśród pięknie żywicznie pachnących, licznych tu sosen. Puściłam A. przodem, sama rzuciłam na mrowisko swoją chustę, którą natychmiast obeszły mrówki (by potem, przesiąkniętą feromonami zabrać oczywiście do domu. Nigdy nie zostawiam w lesie tego co tam nie należy). A A. z wąskiej dróżki wyszedł na skąpaną słońcem polankę wprost na…  wygrzewające się na słoneczku żmije zygzakowate! Na szczęście w porę się ostrożnie wycofaliśmy, ale ile się nagadał! Wypominał mi to później tygodniami. O i jeszcze jedno. Gdy Zośka była mała, na wiosnę, zabierałam ją nad rowek, by podglądała żabie gody, słuchała żabich koncertów, by zobaczyła różne stadia rozwoju. Najpierw oglądała skrzek, potem maleńkie kijanki (łapałam je z wodą w złożone dłonie), potem małe żabki itd. No i na jednym z takich wypadów skompromitowałam się- ja alfa i omega dla mojego półtorarocznego dziecka! Mam to udokumentowane na filmie, jaki nagrałam podczas jednego z takich żabich śpiewów. Zośka mnie pyta swoim cieniutkim, dziecięco milusim głosikiem: „-Mamusiu, a ci ziabki jedzią zięsię?”, na co ja (o, zgrozo!) odpowiadam jej: „-Tak, córciu, jedzą rzęsę”. Do dziś nie wiem dlaczego jej nie powiedziałam, że żaby jedzą ślimaki, chrząszcze, motyle? Skąd mi do głowy przyszła rzęsa?
Mogłabym tak godzinami wspominać. Szkoda, ze tutaj nie mamy takich miejsc i obiektów do obserwacji. Tutaj to najłatwiej o wrony i kawki. Nawet wczoraj widziałam jedną zdechłą na drzewie. Dziwnie ni to wisiała, ni to siedziała, chyba przymarzła do drzewa. Dzieciaki coś przebąkiwały o dokarmianiu ptaków. Jakoś udało mi się to zignorować. Jak będą się upierały, to będę zmuszona im odmówić  rozpoczęcia dokarmiania przed wyjazdem. Bo kto będzie kontynuował nasze dokarmianie gdy wyjedziemy na święta? Może mróz zelżeje, ale i tak jak się ptaszki zmrowią, to nie będzie im się chciało gdzieś latać, szukać i jeszcze nam tu z głodu popadają? Dzieciaki są mądre, więc na pewno jak przyjdzie co do czego zrozumieją:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozgość się u nas i spędź miło parę chwil :)