wtorek, 30 czerwca 2015

Trzydziesty dzień z #30DaysWild Wtorek

Pigwa 

Lubicie pigwę? Ja uwielbiam. W różnych postaciach. Najbardziej lubiana i często wykorzystywana w naszej rodzinie jest pigwa pod postacią pysznego soku. Jesienią i zimą wypijamy jej hektolitry ( dzięki Mamo! Stokrotne dzięki!).  Nie ma to jak przyjść zziębniętym do ciepłego, miło pachnącego domu; za oknem szaro, a tu wesoło świeci światło a na ogniu już wrze woda na herbatę z pigwą:) U nas najchętniej pija się taki klarowny sok, ale wytłoczków się nie wyrzuca, ooo, co to to nie! Nic się nie marnuje! Wytłoczki są świetnym dodatkiem do wszelkich drożdżowych wypieków, natomiast co niektórzy w naszym domu lubią chłodnym wieczorami wzmocnić się kieliszeczkiem pigwówki ;) Nie wyobrażam sobie świata bez pigwy,  a zimą nie wydam złotówki na te woskowane,  przez pół świata do nas ciągnięte cytryny! 
Zobaczcie, już na krzakach pojawiły się owoce:)



Ps. Dziś ostatni dzień zabawy w ramach projektu #30DaysWild , ale nie koniec kontaktu z przyrodą ;) Tak jak pisałam w pierwszym poście - natura otacza nas zewsząd i obcowanie z nią nie jest dla nas niczym nadzwyczajnym , nawet gdy siedzimy w domu z chorobą. Ba, prawdziwym wyzwaniem byłby tydzień ledwie, Ale w odcięciu od natury. Poleglibyśmy z kretesem :)
PPS. Przede mną jeszcze pakowanie kartonów.  Kropek dopiero padł,  a Brunisław jeszcze pyta:" -Mamo, a po co nam krew? "; "- A czy komórki mają twarze?"; " - A jak oddychają komórki?" itp.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dwudziesty dziewiąty dzień z #30DaysWild Poniedziałek

Kartony, mżawka,  estywacja, torpor i takie tam

Mży od rana, ciśnienie niskie.  Matka zapada w stan hibernacji, a ojciec pewnie jutro nie wstanie, bo dziś zrobił z kartonami pełnymi książek...  no, jak myślicie,  ile pieterek bez windy? Podszedł ambitnie i nosił spakowane rano kartony aż skończył.  W sumie 120 pięter!!! 
Zośka nocuje dziś u koleżanki na wsi, dzieciaki mają dzień filmowy, a ja... hm wsiąkłam w ślimaki.  A od ślimaków poszłoooo... Zaczęło się od niewinnego pytania Mirabelki czy ślimaki " rodzą się" z muszlą czy dopiero po wylęgu im wyrasta? No a potem pytania się posypały i zaczęłyśmy drążyć.  Ja też przy tym dowiedziałam się czegoś nowego - że otwór oddechowy jest tuż przy muszli,  że chemicznie odbierają świat stopą ( czy też brzuchem?- jak zwał tak zwał), że są głuche i słabo widzą.  Dowiedziałam się też,  że gdy w upały chowają się w muszlach i zamykają zaschniętą błonką by zachować wilgoć to to jest estywacja- taki sen letni. Dowiedziałam się też co to jest torpor- to znów krótszy sen, jakby hibernacja- pisklęta jerzyków ponoć zapadają w torpor gdy rodzice lecą na żer,  no, ale to ewenement wśród ptaków.  Wiem, że dorosłe jerzyki spędzają życie w locie. Przysiadają tylko na czas gniazdowania, a poza tym cały czas latają. I właśnie w locie zapadają na króciutkie drzemki; lot się obniża,  jerzyki nagle się budzą,  wzlatują wyżej i sytuacja się powtarza.  Jak rozumiem takie zachowanie to właśnie przykład torporu?



Fot. Powyżej wstężyki gajowe 

niedziela, 28 czerwca 2015

Dwudziesty ósmy dzień z #30DaysWild Niedziela

Święto

Dziś święto.  Nie tylko, że niedziela, ale mieliśmy też domowe,  rodzinne święto.  Nadal pakujemy się.  Kolejna sterta kartonów rośnie w oczekiwaniu na wywiezionie, ale trochę, powiedziałabym,  po partyzancku poświętowaliśmy;) Było ciasto, lody, dziadkowie. Zośka z Tatą poszli do kina na Park Jurajski 4 ( Szczypior nie chciał,  reszta za mała). 
A w trakcie gdy ja pakowałam książki do pudeł,  dzieciaki zrobiły piknik z mnóstwem pluszowych smakołyków z Ikea, słuchając sobie "Kusego Janka", którego dostaliśmy od Kai Prusinowskiej;) Rozsiedli się w pokoju obok i tylko słychać było perlisty śmiech Kropeczka gdy Szczypior zachłannie pochłaniał piknikowe przysmaki, a Mirabelka cuciła omdlałego z przejedzenia starszego brata;)
Punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia był wypad na... plenerowy występ zespołu Wilki,  który odbył się w Mińsku Mazowieckim w ramach jakiegoś festiwalu rockowego. Mnie to chyba najbardziej podobały się...  kolorowo oświetlone drzewa;)





sobota, 27 czerwca 2015

Dwudziesty siódmy dzień z #30DaysWild Sobota

Porzeczkobranie


Znowu byliśmy na " naszej" wsi. Zebraliśmy czerwoną porzeczkę dla Tareni ( teściowa), pomontowaliśmy żyrandole, dziewczyny poszwendały się po ogrodzie, powciągały jego zapachy. Ubawiłam się gdy Mirabelka podekscytowana przybiegła z informacją,  że na drzewie jest miód.  Biedne dziecko nie rozpoznało zaschniętej żywicy. Po dzisiejszym dniu już wie co to jest oraz do czego ją można wykorzystać.;) Z całego ogrodu dziewczynom chyba najbardziej podobała się pistacjowa róża.  Opowiedziałam im o tym jak kiedyś, jako mała dziewczynka, byłam z mamą u pewnej starszej  pani - miłośniczki róż.  Hodowała je w szklarni i czasem sprzedawała. Każdą różę nazywała. Mnie wtedy też bardzo spodobała się pistacjowa. Pani powiedziała,  że ma ona imię.  Pisadela.  Tak mi się spodobało,  że tym imieniem nazwałam jedną z moich dużych lalek;) Pamiętam,  że tamta wyprawa zrobiła na mnie duże wrażenie i do dziś pozostawiła w pamięci niezatarte wspomnienie...
Po tej historii z Pisadelą wybrałyśmy się z Mirabelką na krótki spacer do lasu. Pojedyncze jagody już dojrzewają, a w lesie pachnie igliwiem. Mirabelka spróbowała jednej jagody, a w ogrodzie jadła truskawki i porzeczki.  Porzeczki! Czerwone! Kwaskowe!  Szok! Pozytywny:)))!














piątek, 26 czerwca 2015

Dwudziesty szósty dzień z #30DaysWild Piątek

Wakacje

I już.  Oficjalnie wszyscy już mają wakacje. Pogoda też dopisała.  Ja z Kropeczkiem nadal w domu, na antybiotyku, ale dzieciaki szalały na festynie w pobliskim przedszkolu.  Co roku na zakończenie roku odbywa się wielką zabawa z przeróżnymi atrakcjami, z których ja najbardziej lubię domowe ciasto piaskowe z przedszkolnego wypieku;) A dzieciaki mogą malować buzie,  skakać na trampoline, dmuchanych zjeżdżalniach, czy lepić garnki z gliny. Wszystko za darmo, więc przybywają wszyscy z okolicy. Dzieciaki wyszalały się,  a po festynie zastały w domu super niespodziankę - z Warmii przyjechali dziadkowie.  Wieczorem pojechali jeszcze na wieś do naszego domku. Wrócili naprawdę umęczeni. Mirabelka aż rozmazał się namalowany na policzku bałwana ( ostatnio im cieplej tym częściej rysuje bałwany;) Jeszcze lato na dobre się nie rozkręciło a ona już tęskni za zimą:)???) 

czwartek, 25 czerwca 2015

Dwudziesty piąty dzień z #30DaysWild Czwartek

A niech to choroba...

To okropne. Myślałam,  że gdy przyjdzie wiosna choróbska odpuszczą.  Rzeczywiście jest ich jednak mniej, ale ciągle coś gdzieś się czai... Teraz Kropeczek dostał zapalenia oskrzeli.  Kaszle, ma katar i zero gorączki. Nie wychodzimy z domu.  Kropek się kuruje.  Trochę nudno jak matka zajęta, ociężała a on tak kocha " dlól "... Dziś chociaż chmury ładne były to trochę popatrzyliśmy sobie... 
Za to po południu szalejąc z siostrą ( najstarszą!!!) Kropeczek...  rozbił sobie głowę!  Na szczęście obyło się bez szycia.  Uff


środa, 24 czerwca 2015

Dwudziesty czwarty dzień z #30DaysWild Środa

Barszcz

Dziś rano trochę postraszyłam dzieciaki. Nie barszczem na obiad, choć buraki w zęby kolą ;), a Barszczem Sosnowskiego. Wiele o nim słyszałam, ale był dla mnie tylko legendą. A wczoraj jadąc do naszego domu całą rodziną widzieliśmy go na własne oczy. I nie było wątpliwości, że to TO. Rozległe baldachy,  wyższy ode mnie ( choć o to nie trudno...), rósł bujnie po obu stronach torów na pojedynczym,  niestrzeżonym przejeździe gdzieś między dwiema wioskami.  Dowiedziałam się od znajomej, że dawniej tamtędy jeździły pociągi z ZSRR. Jeszcze chyba używano tej rośliny jako karmy dla bydła.  Rozsiała się i tak rośnie po dziś dzień. Ponoć co pewien czas wycinają. My musieliśmy trafić na apogeum wzrostu...
Wyguglowałam dziś dzieciakom zdjęcia poparzonych barszczem kończyn i kazałam uciekać gdzie pieprz rośnie jak kiedyś coś takiego zobaczą. Dobrych zdjęć nie mamy, bo widzieliśmy z samochodu, przejeżdżając wolno przez te niestrzeżone tory ( jak to możliwe,  że nadal istnieją niestrzeżone przejazdy?!), ale łatwo znaleźć w sieci. Tylko tam nie widać jak wielkich rozmiarów może to świństwo urosnąć.  W każdym razie strzeżmy się tego; w upalne dni ponoć nawet nie należy podchodzić w pobliże,  o dotykaniu nawet nie mówiąc...


wtorek, 23 czerwca 2015

Dwudziesty trzeci dzień z #30DaysWild Wtorek

Klucze

Dziś najważniejsze były klucze. Nie, nie, nie chodzi o klucze żurawi. Nie pora na nie;) Dziś, w Dzień Ojca, odebraliśmy klucze do naszego domu. Łatwo będzie zapamiętać tę datę. Skaczemy na główkę do głębokiej wody. Nigdy wcześniej nie mieszkaliśmy w domu.  Dziś nasz nowy dom przywitał nas schronieniem przed deszczem. A gdy się przejaśniło duży ogród zaprosił Mirabelkę swym bogactwem truskawek, porzeczek, potężnych drzew- grusz, jabłoni,  orzecha, późnej czereśni i ponad stuletnich śliw.  Jednak to co Mirabelka lubi najbardziej to kolorowe kwiaty :) Zrobiła sobie dziś bukiecik z małych,  głęboko różowych goździków,  delikatnie błękitnych niezapominajek i białej, intensywnie pachnącej piwonii.  Róże łaskawie zostawiła by upiększały ogród ;) A na włosach znalazła oryginalną ozdobę- maleńkiego,  ale bardzo dzielnego ślimaka,  który w przeciwieństwie do większych braci nie chował się przy byle drgnieniu cienia. 
Ach,  niesamowitą frajdę miała z użycia kaloszy; hihi,  tak niewiele do szczęścia trzeba dziecku. 





Dwudziesty drugi dzień z #30DaysWild Poniedziałek

Pióra,  piórka i pióreczka...

Mirabelka jest jak sroczka - zgarnia wszystkie drobiazgi, czasem mające właściciela... Niczego nieświadomego właściciela... Łatwo dosyć jednak odzyskać " zgubiony " drobiazg- wystarczy poszperać u Mirabelka pod łóżkiem,  tudzież pod poduszką. Jednymi z jej ulubionych suwenirów, które ściąga ze spacerów, ale też czasem zdarza się, ktoś z nas jej przyniesie ładniejszą sztukę, są ptasie pióra.  Mamy nawet książkę o piórami, ale nie pokażę, bo już ją zakleiłam w którymś z kartonów;) Wracając do piór to Mirabelka je uwielbia. Niestety nigdy nam się nie zdarzyło znaleźć niczego ciekawszego od piór krukowatych.  Raz chyba sójki się trafiło,  ale tak zniszczone,  że nie było co brać.  Może w lasach wokół naszego domu znajdziemy coś ciekawszego?  Może tak różne od przeciętnych piór,  pióra sowie? A może więcej? Gdyby ktoś z czytelników miał jakieś ciekawe piórka na zbyciu to Mirabelka chętnie przygarnie :) 


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Dwudziesty pierwszy dzień z #30Dayswild Niedziela

Jesienny spleen

Wyjątkowo leniwie upłynął ten dzień.  Pogoda znowu kaprysiła. A to było zimno, a to wręcz upalnie, a to popadało; cały dzień wiało i wiało. My też kaprysiliśmy. Dzieci kudrowały się przez większość dnia a Szczypior przeszedł samego siebie i musiał być odizolowany...  Dopiero wieczorem zapanowała pełna siostrzano- braterskiej miłości zgoda;) Kropeczek zasnął dość wcześnie.  Zośka poszła na godzinę do wanny, a średnia trójka zatopiła się w świecie lego.  Naprawdę przyjemnie było ich widzieć tak dobrze,  a przy tym bez wariactw, bawiących się ;) 
Z naturą dziś niezbyt wiele obcowaliśmy. Tyle tylko, że gdzieś tam pod drzewami wiodła czyjaś droga. No i były chmury. Duuużo chmur. Pięknych, gnanych wiatrem chmur, które przed zmrokiem silne podmuchy przegnały na tyle, że mrok zapalił na niebie gwiezdny żyrandol:) Niedługo przeprowadzimy się pod las. Liczę na to, że tam, z dala od miejskich świateł, niebo rozbłyśnie znacznie mocniej.

niedziela, 21 czerwca 2015

Dwudziesty dzień z #30DaysWild Sobota

Pienik ślinianka

Coś dziwnego czai się na trawce.  Ni to ślina ni to ubita piana z białka.  Ale chwila, chwila, coś tam pod tymi bąbelkami widać...  Pistacjowa zieleń zmienia się w soczystość świeżej trawki i porusza całą swą maleńkością w tej pianie.
- "Lobacek!!! "- woła podekscytowany Kropeczek. Istotnie jakaś larwa tam się uwija.
-" Mamo, co to jest?"- pyta Mirabelka
-"Nie wiem, w domu spróbujemy to odkryć, a tymczasem popatrz tylko, nie ruszaj tego, żeby nie wyrządzić jakiejś szkody".
W domu wyszperałyśmy, że to larwa owada. Małego i niepozornego,  która to larwa jest wrażliwa, nawet bardzo, na słońce i za pomocą piany chroni się przed wyschnięciem.  A także przed drapieżnikami,  których łupem mogłaby paść.  Jest szkodnikiem, bo bezlitośnie wysysa soki z rośliny i gdy występuje obficie, może dojść do obumarcia roślin.  O ile na łące to nikomu nie przeszkadza, o tyle działkowcy nie cieszą się widokiem tego owada; chociaż podobno jest go coraz mniej to na przychylność działkowców nie ma co liczyć.
No a skąd ta piana? Ekhem, ekhem. To... odchody tej larwy, w które wpompowuje pęcherzyki powietrza...


Ps. Z tego co wyguglowałyśmy wynika, że ten owadzik jest krewniakiem... cykady :O


piątek, 19 czerwca 2015

Dziewiętnasty dzień z #30DaysWild Piątek

Słońce świeci, deszczyk pada, czereśniożerca się podkrada... 

Przedpołudnie leniwie nam upłynęło przy pochmurnym niebie, dzwoniącym o szyby deszczyku, filmie familijnym i... dwóch kilogramach przeeeeepysznych czereśni :D Wszyscy je lubimy jak jeden mąż. No, może Mirabelka więcej używa " bliźniaków" jako kolczyków,  ale cała reszta wcina równo ;) Czereśnie zniknęły w oka mgnieniu,  deszcz i chmury tez gdzieś przepadły,  wiec poszliśmy na dwór. Pogoda była wspaniała - słonecznie i wietrznie. Włosy hulały, dzieci szalały,  a matka wielkości przeciętnego humbaka;) nawet się dziś za bardzo nie zasapała :) Ach, zajrzeliśmy też do naszych namiotników. Teraz jeszcze bardziej zróżnicowane stadia mają. Są jeszcze gąsieniczki,  są świeże kokony i zdarzają się już takie " dojrzałe"- można po nich poznać,  że to już tuż tuż.  Zobaczcie sami- deszcz i wiatr im nie straszne.


Osiemnasty dzień z #30DaysWild Czwartek

Wiewiórka

Przemija wszystko. My także. Różni rodzice różnie podchodzą do tego tematu w kontekście wychowania swoich dzieci. Ze swojego dzieciństwa pamiętam, że gdy ktoś umarł, zwłoki wystawiano w domu. Modlono się za duszę zmarłego.Przychodziła cała rodzina, sąsiedzi, znajomi, a pogrzeb był czymś wyjątkowym, ostatnim pożegnaniem, którego zmarłemu nikt nie odmawiał. Teraz to się mocno zmienia. Na pogrzeb chodzi coraz mniej znajomych; tłumaczą się pracą, zajęciami, które przecież też mieli na głowie nasi rodzice, dziadkowie... Zwłokami zajmuje się coraz częściej specjalistyczna firma, a wystawia się je w specjalnym miejscu, które zwie się domem przedpogrzebowym... Dzieci są "coraz mniej cierpliwe", więc do kościoła czy na pogrzeb się je rzadziej zabiera. A czy dziecięca natura naprawdę aż tak zmieniła się w ciągu ostatnich lat? Nie wydaje mi się . Po prostu nie są nawykłe do tego. Wszystko co dzieje się wokół nas jest nam tym bliższe, tym bardziej naturalne, akceptowalne, im częściej się z tym stykamy. 
Dzieci nie mają zachamowań w zadawaniu pytań o śmierć. Rozkładanie się ciała też jest dla nich czymś naturalnym, przynajmniej dopóki są małe, a na swe pytania dostają odpowiedzi. Dopytują co się dzieje z ciałem po śmierci. Często proszą by im o tym opowiadać ponownie i ponownie, często w najmniej spodziewanym momencie- w drodze ze sklepu w piękny słoneczny dzień, na spacerze w lesie itp .Zadają filozoficzne pytania o sens istnienia, o duszę, o Boga. Często ich pytania są zaskakujące, ale i bardzo dojrzałe. Moje dzieci mają prawo zadawania pytań. I dostają odpowiedzi na miarę swoich ( i moich też) możliwości, wiedzy, dojrzałości. Nie zawsze jest łatwo ogarnąć je gdy są wszystkie razem, czasem najlepsze warunki ma się tylko w tych rzadkich chwilach bycia z którymś "na wyłączność"...
Skąd dziś taki refleksyjny post? Mimo że jest pogodnie, słonecznie; radośnie w piaskownicy, wesoło na placu zabaw... Jednak tak to już jest, że tematy do rozmów i przemyśleń pojawiają się same, a jeden pociąga drugi. To nie jest poszatkowana wiedza szkolna, którą "przerabia się" na lekcji "od do". Tutaj wszystko jest płynne,przeplata się. Wszystko o czym dziś mówiliśmy na temat przemijania wywołała wiewiórka. Jeszcze niedawno widywaliśmy ją skaczącą wesoło w stałym miejscu- maleńkim zagajniku, a od dziś już nie będzie tam skakać... 
Podsłuchałam wieczorem rozmowę dzieci, gdy wysnuwały swoje mniej lub bardziej fantastyczne hipotezy na temat przyczyn, dla których wiewiórka mogła zdechnąć. Pojawiały się przypuszczenia, że (cytuję): może przejechał ją ktoś rowerem; potrącił samochód; załatwił kot;połknęła coś metalowego; zatruła się zatrutą wodą albo najadła się trutki na szczury; skacząc z drzewa na drzewo zderzyła się z jakimś ptakiem i zabiła się spadając z dużej wysokości. Tyle zapamiętałam.



Wieczór przyniósł całkowitą odmianę nastroju, bo wybraliśmy się pieszo z Brunisławem na dłuższy spacer . Byliśmy na krótkiej wizycie, by zapisać Brunisława na terapię SI . Tylko on i ja. Bardzo ciekawie nam się rozmawiało.  Głównie o... elektryce;) Ale też kupiliśmy sobie kilka ciastek, zaszliśmy do parku, posiedzieliśmy nad stawem gadając i karmiąc kaczki, a nawet poganialiśmy się w berka i zmokliśmy lekkim, ciepłym deszczykiem. Przynieśliśmy Mirabelce pachnący kwiatek z jakiegoś nieznanego nam krzaczka i piórko, które ona uparcie znosi do domu. Bycie z Brunisławem sam na sam to wyjątkowo miłe chwile. I tak różne od rozwrzeszczanej codzienności;)



środa, 17 czerwca 2015

Siedemnasty dzień z #30DaysWild Środa

Jaśmin 

Uwielbiam zapach jaśminu. A właśnie on teraz zawładnął miejskim powietrzem. Chłopaki zdają się być niewrażliwi na takie sprawy- kwitnie? I co z tego... Ważne,  że patyki są giętkie i można robić łuki ;) Mniej więcej tak przebiega ich proces myślowy;) A Mirabelka z daleka rozpoznaje i lubi. Dziś podarowała gałązkę sąsiadce :)


wtorek, 16 czerwca 2015

Szesnasty dzień z #30DaysWild Wtorek

Namiotniki rządzą w krzakach

Mirabelka i Kropeczek odnowili dziś znajomość z żarłocznymi sąsiadami spod bloku. Szczerze mówiąc to za nic nie mogłam sobie przypomnieć jak nazywają się te nocne motylki, a bardzo miło zaskoczył mnie nikt inny jak Szczypior. Ostatnio o namiotnikach mówiliśmy rok temu, a on ot tak przywołał nazwę z pamięci. Tylko czy to dobrze świadczy o jego pamięci czy marnie o mojej? A może jedno i drugie? 








Czternasty dzień z #30DaysWild Niedziela

Tata (?!!) wpada na spontaniczny pomysł...

Tata lubi mieć wszystko stałe i zaplanowane. Tym razem to od niego wyszedł spontaniczny pomysł wyjazdu do... zoo! I tak już trzeci dzień z rzędu wylądowaliśmy w Warszawie. 
Jadąc Mirabelka liczyła ronda, ale po szóstym jakoś zapomniała;) Wyjechaliśmy ubrali mocno skromnie,bo było bardzo upalnie, ale gdy dojechaliśmy bardzo się zachmurzyło, temperatura spadła do jakichś 19 st C i mocno wiało. W efekcie... trzęśliśmy się z zimna wypatrując deszczu lub burzy. I nawet zawahaliśmy się, czy aby nie wracać do domu. Zaufaliśmy jednak trochę prognozie pogody uparcie wieszczącej ładną aurę, w odwodzie mając plan ukrycia  się w jakimś pawilonie. I dobrze, że zaryzykowaliśmy, bo w efekcie przejaśniło się i było wręcz upalnie. Bardzo nam się podobało w zoo. Kropeczkowi chyba najbardziej podobały się ptaki. I lew. Na reszcie chyba największe wrażenie zrobiły szympansy, które chętnie bawiły się ze zwiedzającymi stukaniem w szybę;) Oraz goryl. Wielki, ogromny, z ramionami niczym Hulk i takimi ludzkimi dłońmi. Tym razem spał. Gdy byliśmy poprzednio siedział olbrzymi, przytulony do szyby z takim straaaasznie smutnym wzrokiem i uderzająco ludzkim spojrzeniem. Chyba smutno mu tam; może gdyby powiększyć stado...
A zwiedzanie z pięciorgiem dzieci w różnym wieku? Cóż, nie zawsze jest lekko. Emocje bywają skrajne. Zwłaszcza w pewnych połączeniach... Szczypior- Brunisław, Szczypior- Zośka itp... Tym razem największy wybuch miał Brunisław. Szalał, podskakiwał, no i walnął głową w metalową poręcz jednego z wybiegów. Głowa bolała, duma cierpiała, dusza wyła w rozgoryczeniu a z ust padło wieeele niepotrzebnych słów i krzyków. A na taką akcję w dużej rodzinie zawsze z zainteresowaniem się patrzy... Ku skrępowaniu i przerażeniu Tatusia. Niestety. Pomogło rozdzielenie się. Ja z Brunisławem poszliśmy się "wyindywidualizować", a oni na lody i dalsze zwiedzanie. W efekcie widzeliśmy różne zwierzęta i potem sobie opowiadaliśmy. Wszystkiego nie obejrzeliśmy, bo już byliśmy bardzo zmęczeni, ale oni opowiedzieli nam o tym co widzieli w herpetarium (my do gadów nie dotarliśmy), a my opowiedzieliśmy im o pelikanach, a nawet o tym jakie są w dotyku- dwa z nich podeszły tak blisko, że mogliśmy się do nich "przymierzyć" porównując wzrost, przyjrzeliśmy się ich błoniastym stopom, długaśnym i płaskim dziobom i spojrzeliśmy sobie w oczy;) Mnie jeden z nich dał się długo głaskać po dziobie- twardym z wierzchu, a mięciutkim i aksamitnym pod spodem, gdzie ma worek oraz po głowie, na której miał krótkie, bardzo delikatne piórka ( Brunisław jeszcze wtedy się nie uspokoił i nie skorzystał z okazji bliższego poznania tych ptaków). Szczęśliwie dzisiaj Szczypior nie próbował przeskakiwać do krokodyli by się z nimi przywitać jak to zrobił kiedyś , będąc z wizytą w zoo z chrzestnym i omal nie przyprawiając go o zawał serca;)
Na koniec poszliśmy na pyszne, intensywnie śmietankowe lody i kupiliśmy sobie na pamiątkę zdjęcia z kilkoma ulubionymi zwierzętami, które wyślemy pocztą:)
Myślę, że w zoo będziemy jeszcze nie raz, tylko chciałabym pojechać tam z zdecydowanie mniejszym gronie. Łatwiej byłoby z częścią dzieci. Raz z jednymi, raz z drugimi. Spokojniej , wolniej. Można by sobie zrobić piknik na trawie, albo przysiąść przy którymś z wybiegów, by Mirabelka mogła naszkicować widziane zwierzęta w zabranym szkicowniku... Trzeba będzie o tym pomyśleć...








Piętnasty dzień z #30DaysWild Poniedziałek

Wschód Słońca

Znów ciążowa bezsenność... To u mnie. Ale u Mirabeeeelki? Wstała tuż po ptakach, a jeszcze przed wschodem. Rześka na tyle, by wysłuchać jednego z ulubionych opowiadań Zofii Staneckiej pt. "Basia i bałagan". No i obejrzała wschód Słońca. Zza koron wyłaniało się pięknie pomarańczowe. Zauważyła, że w ciągu  dnia będzie świeciło złoto, by wieczorem żegnać się z nami ciepłem pomarańczu i czerwieni...
Brunisław zaś spędził pół dnia na Farmie Iluzji. Trochę się ochłodziło i padało, ale na szczęście tylko w drodze na i z Farmy Iluzji:) Najbardziej podobał mu się tunel zapomnienia i krzywy dom. Cieszę się, że nie musiało mnie tam być;) Byłam tam raz i już mam zdecydowanie dość;) 


sobota, 13 czerwca 2015

Pierwszy dzień z #30DaysWild Poniedziałek

Dzień Dziecka

Wybraliśmy się na lody. Kręcone.  Pyszne. Daleko od domu. Te spod biblioteki. Upał był niemały, a Zośka nałożyła w pośpiechu... baletki! Ja miałam ciężki plecak pełen książek,  a Zośce parzyły się stopy.  Niewiele myśląc zarzuciła z siebie jarzmo maszerują dalej... boso:))) Ja też wkrótce pozbyłam się zawartości plecaka i wszyscy poszliśmy na upragnione w tym upale lody. Zośka boso:) Tak jej się spodobało,  że i później po trawie na podwórku ganiała boso. Bardzo to przyjemne :)))



Dziewiąty dzień z #30DaysWild Wtorek

Poligon z babcią

A babcię nosi... Dopiero przyjechała. Jechała z Warmii na Mazowsze.  W środkach transportu publicznego spędziła pięć godzin. I dała znać jej naturą zielonego ludka ;) Zabrała dzieci na dłuuugi spacer po poligonie. Poszli w kaloszach i wiatrówkach, bo było jakoś chłodno i mokro po padającym rano deszczu. Za to pogoda była fajna właśnie na poligon- wszystkie możliwe ślimaki powyłaziły z ukrycia. Dzieciaki spotkały i takie ślimaki bez muszli, co sieją spustoszenie wszędzie gdzie się pojawią, i takie z maleńką, szczątkową, płaską raczej, muszelką na grzbiecie. Były rude i czarne.  Także wstężyki gajowe i winniczki - tych było najmniej.  A wybrali się tak naprawdę do jagodnika - sprawdzić czy są jagody. Po drodze babcia " straciła orientację" i Brunisław z Kropeczkiem;) wskazywali drogę rysując patyki strzałki.  Gdy wrócili, przynieśli dziki bukiet oraz błysk podniecenia w oczach, a Mirabelka wyrzuciła na wejściu :
-" Mamo! Zgubiliśmy się i Brunisław odnalazł drogę i przyprowadził nas do domu! I mieliśmy taaaaaką przygodę!"
Po czym uszczęśliwiona rzuciła mi się na szyję omal nie dusząc;)





Na fotografiach powyżej zielone jeszcze jagody, kwitnące jeżyny i dziki topinambur. Oraz bukiecik Mirabelki:)

piątek, 12 czerwca 2015

Dwunasty dzień z #30DaysWild Piątek

Co za dzień!

Większość dzieci, a dokładniej wszystkie poza Szczypiorem, pojechała dziś... zwiedzić bank. Radości co nie miara.  Wróciły z wymalowanymi buziami, prezentami, miały telekonferencję z dziećmi z innego miasta i... widziały prawdziwy sejf!  Jeden z kilku bankowych.  I chyba ten sejf zrobił na starszakach największe wrażenie ;) No, jeszcze prezent w postaci pierwszej prawdziwej karty- przedpłaconej. Kropeczkowi podobała się kręta jazda na bankowy parking- cztery pietra pod ziemią. Mnie od razu skojarzyło się z jakimś filmowym pościgiem ;) I choć cała wyprawa wygląda na niemającą nic wspólnego z naturą to jednak ma. Poza tym, że Warszawa aż drży ptasimi trelami, brzęczeniem owadów i oszałamia bujnością zieleni, ilością skwerów i parków,  to chciałam napisać o innej sferze natury, takiej, hmm? Kulinarno- społecznej powiedziałabym. Jednym z prezentów jakie dzieci dostały były pierniki dobrodzielne.  Ładnie się nazywają,  prawda?  Są zrobione według staropolskiej receptury,  baaardzo naturalne, mają ciekawą formę- są okrągłe niczym dziecięca buźka, z odciśniętym " uśmiechem" jak emotikon. Jedna połówka jest jasna- łagodna, druga zaś ciemna- ostrzejsza. Zapakowane są w bardzo ładne i świetnie zaprojektowane, skromne ekologiczne kartoniki. A wiecie co jest w nich, poza nieziemskim smakiem oczywiście ;), najlepsze? Że to taka oddolna inicjatywa społeczna.  Ludzie zorganizowali się w fundacje, pozyskali potężnych " pomagaczy ", np. w postaci takiego partnera jak bank. A teraz wspierają dzieciaki z domów dziecka i rodzin zastępczych, które to dzieciaki wypiekają te pierniki! Da się? Da się! Jakoś sobie poradzili z tysiącem przeszkód,  ba, nawet jakoś musieli sanepid okiełznać ;)!  Cudowna inicjatywa spod znaku inicjatyw społecznych. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie takie oddolne działania ludzi to natura jak nic;)! Zobaczcie o czym pisałam ( po piernikach nawet okruszków nie zostało, niestety; ostatnie zdjęcie to mapa Warszawy,  którą zrobił dla nas Bru):









-"A gdzie Szczypior? "- zapytacie. A Szczypior pojechał z koleżankami i kolegami na rajd po mazowieckim rezerwacie przyrodniczym w Mieni. Pojechali pociągiem, a dzięki dobrej organizacji kilkoma rodziców, rowery dowieziono im samochodem. Na miejscu jeździli leśnymi ścieżkami rowerowymi,  obcierali kolana;), eksplorowali leśne ciekawe miejsca jak np. srodleśne oczka wodne i szaleli na skarpach piachu. Wygłodniali samodzielnie upiekli sobie kiełbaski, a,  może dlatego, że samodzielnie i długo pieczone własnoręcznie nad ogniskiem,  tak wyjątkowo smakowały;)? Szczypior wrócił bardzo dumny, że zdezynfekował koleżance zranione i brudne kolano znalezionym na dnie plecaka żelem odrażającym;) Zabawa była przednia, wrażenia niezapomniane. A efekty, poza zadrapaniami na nogach widać jeszcze dziś,  bo... pomimo tarcia myjką i połgodzinnego moczenie w kąpieli nie udało się Szczypiora doszorować :/ No cóż,  uroki dzieciństwa, nieprawdaż?
Dzieciaki juz spały jak zabite,  gdy przed północą rozszalała się burza. Lało jak z cera a pioruny waliły jakby tuż za oknem! Już w dzieciństwie uwielbiałam burze, a jako nastolatka siadałam na szerokim parapecie poddasza wysokiej kamienicy i z nosem przy szybie obserwowałam szaleństwo zalanych ulic, studzienek nienadążających z odprowadzaniem wody i kropli bezlitośnie siekących powierzchnię spienionego w dole żywiołu. To nocne widowisko było moją wisienką na torcie:D