Co za dzień!
Większość dzieci, a dokładniej wszystkie poza Szczypiorem, pojechała dziś... zwiedzić bank. Radości co nie miara. Wróciły z wymalowanymi buziami, prezentami, miały telekonferencję z dziećmi z innego miasta i... widziały prawdziwy sejf! Jeden z kilku bankowych. I chyba ten sejf zrobił na starszakach największe wrażenie ;) No, jeszcze prezent w postaci pierwszej prawdziwej karty- przedpłaconej. Kropeczkowi podobała się kręta jazda na bankowy parking- cztery pietra pod ziemią. Mnie od razu skojarzyło się z jakimś filmowym pościgiem ;) I choć cała wyprawa wygląda na niemającą nic wspólnego z naturą to jednak ma. Poza tym, że Warszawa aż drży ptasimi trelami, brzęczeniem owadów i oszałamia bujnością zieleni, ilością skwerów i parków, to chciałam napisać o innej sferze natury, takiej, hmm? Kulinarno- społecznej powiedziałabym. Jednym z prezentów jakie dzieci dostały były pierniki dobrodzielne. Ładnie się nazywają, prawda? Są zrobione według staropolskiej receptury, baaardzo naturalne, mają ciekawą formę- są okrągłe niczym dziecięca buźka, z odciśniętym " uśmiechem" jak emotikon. Jedna połówka jest jasna- łagodna, druga zaś ciemna- ostrzejsza. Zapakowane są w bardzo ładne i świetnie zaprojektowane, skromne ekologiczne kartoniki. A wiecie co jest w nich, poza nieziemskim smakiem oczywiście ;), najlepsze? Że to taka oddolna inicjatywa społeczna. Ludzie zorganizowali się w fundacje, pozyskali potężnych " pomagaczy ", np. w postaci takiego partnera jak bank. A teraz wspierają dzieciaki z domów dziecka i rodzin zastępczych, które to dzieciaki wypiekają te pierniki! Da się? Da się! Jakoś sobie poradzili z tysiącem przeszkód, ba, nawet jakoś musieli sanepid okiełznać ;)! Cudowna inicjatywa spod znaku inicjatyw społecznych. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie takie oddolne działania ludzi to natura jak nic;)! Zobaczcie o czym pisałam ( po piernikach nawet okruszków nie zostało, niestety; ostatnie zdjęcie to mapa Warszawy, którą zrobił dla nas Bru):
-"A gdzie Szczypior? "- zapytacie. A Szczypior pojechał z koleżankami i kolegami na rajd po mazowieckim rezerwacie przyrodniczym w Mieni. Pojechali pociągiem, a dzięki dobrej organizacji kilkoma rodziców, rowery dowieziono im samochodem. Na miejscu jeździli leśnymi ścieżkami rowerowymi, obcierali kolana;), eksplorowali leśne ciekawe miejsca jak np. srodleśne oczka wodne i szaleli na skarpach piachu. Wygłodniali samodzielnie upiekli sobie kiełbaski, a, może dlatego, że samodzielnie i długo pieczone własnoręcznie nad ogniskiem, tak wyjątkowo smakowały;)? Szczypior wrócił bardzo dumny, że zdezynfekował koleżance zranione i brudne kolano znalezionym na dnie plecaka żelem odrażającym;) Zabawa była przednia, wrażenia niezapomniane. A efekty, poza zadrapaniami na nogach widać jeszcze dziś, bo... pomimo tarcia myjką i połgodzinnego moczenie w kąpieli nie udało się Szczypiora doszorować :/ No cóż, uroki dzieciństwa, nieprawdaż?
Dzieciaki juz spały jak zabite, gdy przed północą rozszalała się burza. Lało jak z cera a pioruny waliły jakby tuż za oknem! Już w dzieciństwie uwielbiałam burze, a jako nastolatka siadałam na szerokim parapecie poddasza wysokiej kamienicy i z nosem przy szybie obserwowałam szaleństwo zalanych ulic, studzienek nienadążających z odprowadzaniem wody i kropli bezlitośnie siekących powierzchnię spienionego w dole żywiołu. To nocne widowisko było moją wisienką na torcie:D